Kilka sekund i trach. Lód, który jeszcze przed chwilą był wielką taflą, połamał się na kawałki. Stojący na niej wędkarz wpadł do lodowatej wody. Próbował się ratować, łapiąc się krawędzi lodowej szczeliny. Czuł, że z każdą chwilą robi się coraz cięższy. Zimno przeszywało go coraz bardziej. Ostatkiem sił zaczął krzyczeć o pomoc. Cud, że usłyszał go mężczyzna, który spacerował brzegiem stawu. Natychmiast wezwał pomoc. Gdyby pojawił się tam kilka minut później, topielca nie udałoby się uratować.
Dwadzieścia minut, potem nie ma już nic
Opowieść, choć dramatyczna, to tylko fikcyjna. Nie zmienia to jednak nic, że może się zdarzyć. Wszak amatorów lodowych połowów nie brakuje. I nie przeszkadza, że zimno, że trzeba wykuć przerębel, stać kilka godzin na lodzie. Najważniejszy jest dreszczyk emocji: złapie się czy się nie złapie.
Z myślą o takich sytuacjach, kilkudziesięciu strażaków z jednostki ratowniczo-gaśniczej w Gorlicach, uczyło się ratowania spod lodu. I nie chodzi tylko o wędkarzy. - Mamy przecież na terenie powiatu kilka małych akwenów. Mam tu na myśli nie tylko stawy wędkarskie, ale i te naturalne, nie wspominając o Klimkówce - mówi Dariusz Surmacz, oficer prasowy KP PSP w Gorlicach.
Przez trzy dni trenowali w Kobylance, na tamtejszych stawach. - Fachowo nazywa się to ratownictwem wodno-lodowym - wyjaśnia dalej. - Chodziło o to, by przećwiczyć, jak wyciągnąć ofiarę spod lodu z pomocą sań lodowych, drabiny, deski ortopedycznej, słowem wszystkiego, co może być pomocne, a w co wyposażony jest strażacki wóz bojowy - dodaje.
Dla poszkodowanego kluczowe jest dziesięć minut.
- Po tym czasie, w organizmie dochodzi do nieodwracalnych zmian, które skutkują śmiercią - przestrzega. - Zimą, woda w stawie ma nie więcej niż trzy stopnie Celsjusza - przypomina.
Wchodząc na lód, nawet gdy mamy pewność, że jest gruby na kilkanaście centymetrów, nie wolno wchodzić na niego w pojedynkę. - Gdy grupa jest liczniejsza, nie wolno trzymać się blisko siebie, bo gdyby tafla pękła, pociągnie wszystkich - ostrzega. - Powinniśmy mieć siebie w zasięgu wzroku - dodaje.
Woda, która „łamie” odzież na człowieku
Łukasz Kosiba, choć wędkarstwo kocha, to nie na tyle, by stać kilka godzin i patrzyć w lodową dziurę. - Wolę inne widoki - dowcipkuje. - Żarty żartami, ale na własnej skórze przekonałem się, że wpaść do wody w zimie, to naprawdę otarcie się o śmierć - mówi już z powagą.
Kilka lat temu, w lutym wybrał się na pstrągi do Szymbarku. Do rzeki wszedł w woderach. - Stanąłem tuż przy brzegu, na jak mi się wydawało, stabilnym kawałku lodu - opowiada. - Zanim się zorientowałem, zjeżdżałem centymetr po centymetrze do wody. Na szczęście nie było głęboko, bo tylko do pasa. Gdyby było więcej, pewnie bym, tam został - dodaje.
Do domu wrócił w „połamanych” spodniach. - Wbrew obiegowej opinii lód przezroczysty przy tej samej grubości jest mocniejszy. Lód biały ma dużą porowatość poprzez uwięzione w nim pęcherzyki powietrza, przez to nie jest giętki, tylko kruchy - podkreśla.
Granica śmierci poniżej 24 stopni Celsjusza
Do tej pory strażacy nie musieli wyciągać nikogo z lodowatej wody, za to przyszło im, i to nie raz, ratować z niej zwierzęta - sarny, łabędzie, psy. - Wejście to takiej wody można porównać do sytuacji, gdy podczas upału, rozgrzani wskakujemy do wody. Następuje wówczas szybki skurcz naczyń. Krew gromadząca się pod skórą, zostaje gwałtownie schłodzona i przez obkurczone naczynia włosowate trafia prosto do serca, które nie jest w stanie przyjąć tak dużej ilości i dochodzi do zatrzymania akcji -tłumaczy Dariusz Surmacz.
Bogusław Łukaszyk, jeden ze strażaków, który brał udział w ćwiczeniach, mimo iż zaopatrzony był w specjalny kombinezon chroniący przed wychłodzeniem, szybko doznał temperatury wody. - Poczułem się tak, jakbym wszedł bosymi stopami na lód - opisuje obrazowo.
W tym roku, po pierwszych mrozach, które ścięły kobylańskie stawy, wędkarze dostrzegli ślady spacerów po tafli.
- Miała wtedy zaledwie trzy centymetry grubości - relacjonuje Kosiba. - Człowiek ma niewielkie szanse, by się na niej utrzymać - podkreśla.