Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Cieślak: Spadek Unii Tarnów? Zdarzały się nieprzemyślane decyzje kadrowe

Artur Gac
Marek Cieślak (w środku) podczas towarzyskiego meczu Polska - Rosja na stadionie Wandy Kraków
Marek Cieślak (w środku) podczas towarzyskiego meczu Polska - Rosja na stadionie Wandy Kraków Michal Gaciarz / Polska Press
Trener żużlowej reprezentacji Polski Marek Cieślak w bezkompromisowej rozmowie rozkłada na czynniki pierwsze fenomen Bartosza Zmarzlika, wspomina pracę w Tarnowie, ocenia wybryk Grega Hancocka i zastanawia się nad rolą dla Tomasza Golloba w polskim speedwayu.

- Brązowy medal Bartosza Zmarzlika w indywidualnych mistrzostwach świata przeszedł Pana najśmielsze oczekiwania?
- Tak, nie spodziewałem się, że debiutant zajedzie tak daleko. Swoją postawą sprawił wielką niespodziankę, co bardzo mnie cieszy. Do tej pory tylko Emil Sajfutdinow, jako pierwszoroczniak, zdobył brązowy medal, z tym że Rosjanin mimo młodszego wieku był bardziej objeżdżonym zawodnikiem.

- Od razu muszę Pana skorygować. Myślałem podobnie, aż jeden z kibiców na Twitterze przypomniał mi postać Petera Cravena, brytyjskiego żużlowca, który w wieku 21 lat zdobył tytuł w 1955 roku.

- Racja, ale w kontekście Bartka mówmy o Grand Prix, a nie o rozgrywanych dawno temu jednodniowych finałach mistrzostw świata. W tak długim cyklu, gdzie walczy się o tytuł przez cały rok, Bartek jest drugim zawodnikiem w historii. Trudno porównywać takie mordercze maratony z jednodniowymi zawodami.

- To fakt, ale nie zgadzam się z tymi ekspertami, którzy z łatwością rozstrzygają, że obecnie jest trudniej o mistrzostwo niż w przeszłości. Dzisiaj można pozwolić sobie na słabsze zawody, a przed laty trzeba było wstrzelić się z formą i dyspozycją w ten jeden, jedyny dzień w roku. Przecież to piekielne wyzwanie.

- Wszystko się zgadza, ja też byłbym daleki od jednoznacznego rozstrzygania, bo w obu przypadkach można przedkładać argumenty. To dyskusja akademicka, którą powinno zakończyć stwierdzenie, że oba tytuły są jednakowe.

- W którym momencie cyklu Grand Prix uwierzył Pan, że Zmarzlika stać na namieszanie w czołówce?

- Cały czas obserwowałem jego dobrą postawę, Bartek od dłuższego czasu był w szerokiej czołówce, ale o medalu nie myślałem. Na końcu nastąpiły wydarzenia, których nikt się nie spodziewał, co nie umniejsza jego sukcesu. Mam na myśli kontuzję prowadzącego w klasyfikacji Jasona Doyle'a, która na dwie rundy przed końcem mistrzostw spowodowała, że właściwie cała trójka późniejszych medalistów zyskała jego kosztem. O medalu Bartka tak naprawdę zaczęło się mówić głośno przed ostatnią rundą.


Bartek Zmarzlik urodził się do ścigania na żużlu

- W każdym razie Bartosz przez cały sezon jeździł bardzo dobrze.
- Oczywiście, wiele razy stał na podium, był częstym bywalcem finałów i półfinałów, więc zrobił wszystko, aby wykorzystać okazję, która się nadarzyła. Pamiętam, jak w zeszłym roku wziąłem go na finał Drużynowego Puchar Świata w Vojens i Bartek nie wytrzymał psychicznie (3 pkt w pięciu startach, a Polacy zdobyli brązowy medal – przyp.). Niby wygrywał starty, ale później gubił się na dystansie i przyjeżdżał z tyłu stawki. Ktoś mnie wtedy zapytał, czy to było słuszne, aby wziąć 20-letniego chłopaka na tak ważne zawody.

- I co Pan odpowiedział?
- Że jego czas nadejdzie, ale sam nie przypuszczałem, że aż tak szybko.

- W ciągu roku zrobił kolosalny postęp?

- Tak, ale jeździć to on umiał już od dłuższego czasu. Teraz tylko dojrzał do świetnych wyników pod względem psychicznym i emocjonalnym. W tej chwili Bartek radzi sobie z otoczką zawodów, z czym miał problem. Czas pokazał, że cykl Grand Prix wyszedł mu na dobre. Każdy, kto udanie zaliczy tę twardą szkołę, bardzo się rozwija. Bartek jest tego przykładem.

- Jak wytłumaczyłby Pan laikowi fenomen Bartka Zmarzlika? Na pierwszy rzut oka widzimy drobnej postury chłopaka, właściwie kruszynę, która z taką łatwością panuje nad motocyklem i fenomenalnie nim manewruje na tle dużo lepiej zbudowanych żużlowców.

- Słuszne pytanie, nad którym warto się pochylić. Przede wszystkim zawodnik nigdy nie będzie mocniejszy od motocykla, więc jeżeli będzie popełniał błędy, to żadna siła mu nie pomoże. To szalenie skomplikowana sprawa, a największy wpływ ma cały system psychologiczny człowieka, czyli układ nerwowy i psychika. Są dwa typy zawodników; jedni trzymają kierownicę bardzo lekko, a drudzy bardzo sztywno. W pierwszym przypadku zawodnik „czuje” motocykl, po prostu nim jedzie, a nie siłuje się ze sprzętem.

- W żargonie mówi się, że taki zawodnik nie przeszkadza motocyklowi, czyli wszystkie zbędne ruchy ogranicza do minimum.

- Motocykl i silnik są tą mocą, która pomaga pokonać siłę odśrodkową. Jeżeli jedzie się poprawnie, czyli odpowiednio kręci manetką gazu i siedzi na siodełku w optymalnym punkcie ciężkości, to potrzeba znikomej tężyzny fizycznej. Najważniejsza jest technika jazdy, dopasowanie sprzętu oraz niska waga. Dlatego wszyscy dobrzy zawodnicy są mikrusami z wagą ciała ok. 60 kg. Sprawność, kondycja i wytrzymałość też są istotne, ale bez wielkiej przesady. Jeżeli zawodnik przeholuje z ćwiczeniami na siłowni, jego sylwetka odniesie odwrotny skutek.

- Czyli, mówiąc kolokwialnie, wygrywa „naprowadzacz” motocykla, a nie „szarpacz” kierownicy.

- Technika jest nieprzeceniona. Jeżeli motocykl jest ustawiony względem łuku pod odpowiednim kątem, to z silnika uzyskuje się całą moc, którą „oddaje” tylne koło, radząc sobie z całą siłą. Zawodnik ma za zadanie tym wszystkim tylko odpowiednio kierować. Ci, którzy popełniają błędy, swoje braki zaczynają nadrabiać siłą fizyczną, co tylko potęguje negatywne konsekwencje i przynosi opłakane skutki. Silny zawodnik wytrzyma wynoszenie motocykla na zewnętrzną część toru przez kilka łuków, ale w końcu – żeby nie wiem jak był wytrenowany – przegra z maszyną i na ostatnim okrążeniu straci dobrą pozycję. Należy pamiętać, że żużel jest dyscypliną przede wszystkim techniczną.

- Co jest największym atutem Zmarzlika?

- Bezsprzecznie charakter. Bartek urodził się po to, żeby jeździć na żużlu. Chłopak jest odważny, ale nie głupio odważny, jak ktoś, kto nie liczy się z niczym, nie kalkuluje i pakuje się w sytuacje, z których nie potrafi wybrnąć. Tacy zawodnicy długo nie jeżdżą, bo za chwilę łapią kontuzje i bajka się kończy. Żużlowiec musi być ofensywny i agresywny, ale każdy jego atak pod lub za motocykl rywala musi być obliczony. Zawodnik pokroju Bartka nie tylko myśli o tym, że dana akcja może zapewnić mu zwycięstwo, ale w takim samym stopniu kieruje się przekonaniem, że nie naraża siebie ani przeciwnika na upadek. Chłopaki za dużo się ścigają, żeby bez przerwy liczyć na łut szczęścia. Fart można mieć raz, drugi, trzeci, ale przy kolejnym szalonym ataku dojdzie do tragedii, albo co najmniej poważnej kontuzji.

- Jakie jest największe zagrożenie, czyhające zwłaszcza teraz, po tak gigantycznym sukcesie, na Zmarzlika?

- Jak to w życiu, ludzie różnie reagują na sukcesy i inaczej znoszą klęski. Natomiast myślę, że w przypadku Bartka tegoroczny wynik raczej będzie mobilizacją do jeszcze lepszego rezultatu w przyszłym sezonie. Ten zawodnik ma bardzo dobrze poukładane życie prywatne, otoczony rodzicami, którzy przekazują mu dobre wzorce oraz ma wsparcie brata. Mieszka na wsi, a będąc u niego przekonałem się, że cała rodzina żyje pracą. Ojciec z mamą prowadzą swój interes, a przy okazji mu pomagają. To bardzo skromny chłopak i uważam, że nie grozi mu żadna woda sodowa. W sumie o to jestem spokojny.

- Ten młodzian rozkochał w sobie wiele postaci polskiego sportu, w tym prezesa Zbigniewa Bońka, który emocjonuje się zawodami z udziałem zawodnika i niedawno podkreślił, że od czasów Tomasza Golloba nikt go tak nie pasjonował.

- Pełna zgoda, Bartek zachwyca nas wszystkich, bo kibic żużla kocha zawodników, którzy jadą do samej „kreski”.

- A jakie braki ma Bartek?

- Słabe starty, zwłaszcza jak na ten wynik. Przez to musi atakować z dalszych pozycji, ale właśnie dzięki temu wyścigi z jego udziałem trzymają w napięciu do mety. To bardzo wysportowany i sprawny chłopak, ale nie bazuje na samym talencie. Bartek trenuje właściwie codziennie, bez względu na pogodę. Można mu naprawdę kibicować, bo świetnie rokuje na przyszłość.

- W czym tkwi ten problem?
- Moim zdaniem w koncentracji pod taśmą, a jest to zależne szczególnie od pola startowego. Dużo łatwiej mu się skupić z pierwszego i drugiego toru, a znacznie trudniej z dwóch zewnętrznych. Owszem, refleks też jest istotny, ale jednak najwięcej zależy od umiejętności koncentracji. Wiem, że bardzo trudno jest zogniskować uwagę tylko na słupku maszyny startowej, bo w tym samym momencie człowiek ma kilka innych myśli. A tu trzeba umieć się zaprogramować i wyłącznie wpatrywać w jeden punkt.

- Z czasem będzie brylował i w tym elemencie?

- Tak uważam, bo wiele razy miałem go „przeczytanego”, gdy podjeżdżał pod taśmę. Wiedziałem, że czy wygra start, czy odstanie od rywali. To zdradza Bartka zachowanie. Jeśli przed samym startem wykonuje zbędne ruchy, to już wiem, że głowę ma zaprzątniętą czymś innym.

- Natomiast pod względem techniki już może imponować sporo starszym zawodnikom?**

- Owszem, ma opanowaną jazdę przy krawężniku, a także po „dużej”. Gdy inni jeszcze jadą przez kawałek prostej na wyłamanym motocyklu, to Bartek prostuje maszynę już z wyjścia z łuku. Poza tym ma bardzo długie wejścia w wiraż, przez co niemal nie widać momentu składania w łuk, a to wielka umiejętność. Dzięki temu zyskuje szybkość, a także zwiększa dystans, co wynika z prostej matematyki. Niech średnio na jednym wirażu zyska pięć metrów, a skoro wyścig składa się z ośmiu wiraży, to na mecie ma 40 metrów przewagi.

- Poza torem, jakie ma wady?

- Jeszcze niedawno niespecjalnie umiał przegrywać. Myślę, że swojej wypowiedzi po finale mistrzostw Polski, gdy musiał przełknąć gorycz wykluczenia w najważniejszym momencie, nie chciałby sobie odtworzyć. Wtedy żalił się na cały świat i narzekał, że we wszystkim zawsze ma pod górę, co było niedobre w jego wykonaniu. Pokazał charakterek, który nie wszystkim się podoba, mnie również, ale chyba szybko wyciągnął wnioski. Być może rodzice, albo ktoś inny z jego bliskiego otoczenia zwrócił mu uwagę, aby nie wypowiadał się w ten sposób. Zasada jest prosta: nawet jeśli jesteś zły, to nie pokazuj uczuć. Za co tytułowy Ojciec Chrzestny bił syna po twarzy? Bo pokazywał swojemu wrogowi, co myśli (śmiech).

- Skoro jesteśmy przy Grand Prix… Czy zraził Pana do siebie Greg Hancock, świeżo kreowany po raz czwarty indywidualny MŚ, który podczas finału w Melbourne wykonał wielce kontrowersyjny manewr na korzyść Chrisa Holdera, jakby jazda indywidualna pomyliła mu się z zawodami drużynowymi.

- Wiele lat pracowałem z Gregiem i wiem, że jest facetem w porządku. Przypuszczam, że to nie był jego pomysł, tylko szefa teamu Monster, który razem z Chrisem reprezentują. Sądzę, że Greg to zrobił, ale z kwaśną miną. Chciałbym wiedzieć, czyim pomysłem była kolejna decyzja, aby wycofać Grega do końca zawodów. Dla mnie to było niezrozumiałe posunięcie.

- Fatalnie się stało, bo zamiast święta żużla w Australii i radosnej koronacji Amerykanina, incydent na torze i późniejsza rezygnacja z jazdy bardzo popsuły ucztę, a także nie przysłużyły się wizerunkowi żużla.

- Zgadza się, dlatego uważam, że ten tytuł odbija się Gregowi czkawką. Nie dość, że prowadzący pięcioma punktami i będący w sztosie Doyle szedł, jak burza, lecz przez kontuzję oddał walkę o tytuł Gregowi i spółce, to jeszcze na końcu pojawiła się taka plama na honorze mistrza.

**

Dzisiaj nabija się w butelkę masę ludzi**


- A jest Pan zaskoczony decyzją o przyznaniu „dzikiej karty” do przyszłorocznego Grand Prix Maciejowi Janowskiemu?

- Tak. Nie stawiałem, że firma BSI wespół z FIM-em zrobią prezent Maćkowi. Nie ze względu na słabszą formę, tylko z jednego powodu. Po prostu start w cyklu miało zapewnionych już trzech Polaków, a znając wcześniejsze poczynania władz sądziłem, że sięgną np. po Duńczyka. Widocznie coś innego zadecydowało, ale z pewnością nie argument, że w naszym kraju odbędą się trzy rundy mistrzostw świata w 2017 roku.

- Więc jaką dostrzega Pan motywację?

- Sądzę, że problem sprawił decydentom Matej Zagar, który miał tyle samo punktów, co Maciek. Pasowało im dać kartę Słoweńcowi, bo to inna nacja, a poza tym ten zawodnik daje jakieś emocje i jest kolorytem w stawce. A skoro obaj mieli tyle samo punktów, to chcieli uniknąć gadania, że są niekonsekwentni. I tak szczęście uśmiechnęło się do Maćka.

- A może cały wic tkwi w słabej kondycji żużla na świecie, co uzmysłowił finał mistrzostw w Australii, gdzie piękny stadion w Melbourne świecił pustkami. Nie jest tajemnicą, że to Polska jest „koniem pociągowym” tej dyscypliny.

- Wiadomo, że tak jest, ale niech nikt się nie łudzi, że Międzynarodowa Federacja Motocyklowa bardzo przejmuje się tym problemem. Dla FIM-u żużel jest kropelką w morzu wielu innych dyscyplin w ramach sportów motorowych, bo bawi się w niego w sumie niewiele ludzi. Dlatego nikt nie przeżywa bolączek speedwaya tak, jak Lenin rewolucji. Zresztą w temacie „dzikich kart” dochodzę do jednego wniosku.

- Ma Pan pewien pomysł?

- Tak, według mnie nie powinno być żadnych eliminacji do challenge’u, z którego trzech najlepszych zawodników kwalifikuje się do Grand Prix.

- Z jakiego powodu?

- Jednego, prostego: dzisiaj nabija się w butelkę masę ludzi. Zawodnicy startują w eliminacjach krajowych, później są ćwierćfinały i półfinały, żeby dostać się do challenge’u. Z finałowej batalii wchodzi trzech chłopaków, podczas gdy organizatorzy, jak gdyby nigdy nic, wręczają uznaniowo cztery „dzikie karty”. Jeśli proporcje mają być zachwiane na stronę rozdawnictwa, to niech obdzielą siedem zaproszeń i kropka. Wtedy żużlowcy nie będą tułać się po eliminacjach, za które nikt im nie płaci. Organizator zwraca grosze, tak że wszystko odbywa się na koszt zawodników.

- Według jakiego klucza należałoby wręczać nominacje siedmiu zawodnikom?

- W tym też nie ma filozofii. Wystarczy powołać kapitułę, w której widziałbym najbardziej liczących się przedstawicieli wszystkich federacji, do tego ludzi z BSI oraz FIM, i w takim gronie niech wybierają. Oczywiście na początku byłoby trochę krzyku, ale to rozsądne rozwiązanie.

- Jednym z beneficjentów „dzikiej karty” jest Rosjanin Emil Sajfutdinow.

- No właśnie, tutaj też można sobie zadać pytanie: „dlaczego?”. Przecież, mówiąc wprost, Emil przez dłuższy czas olewał Grand Prix, a decyzję o wycofaniu się tłumaczył, że jazda jest za droga. Zresztą w eliminacjach też nie chciał startować. Teraz nagle stwierdził, że chciałby ścigać się w cyklu, po czym otrzymał prawo startu, mimo że przez kilka lat miał w nosie mistrzostwa.

Unia Tarnów? Nigdy nie byłem wielbicielem prezesów i rad nadzorczych


- Zmieńmy temat na klubowy, bo nie mogę odmówić sobie z Panem okazji do polemiki. Pod koniec sezonu, przed meczem Unii Tarnów z Falubazem Zielona Góra, który ostatecznie pogrążył Unię w walce o utrzymanie, dystansował się Pan do pytania o sentyment do klubu z Tarnowa. Natomiast już po meczu z nostalgią wspominał Pan okres pracy w Tarnowie i było Panu żal porażki „Jaskółek”.

- Coś panu powiem… Przez całą karierę zawodniczą, czyli 20 lat, jeździłem tylko w Włókniarzu Częstochowa, a w roli trenera Falubaz jest moim siódmym klubem. Jako szkoleniowiec cały czas czuję się, jak żołnierz zaciężny, pracując na dobro klubu, z którym aktualnie obowiązuje mnie umowa. To wymiar zawodowy mojej pracy, ale mam też prywatne odczucia. I tak są kluby, które bardzo dobrze wspominam, a są też takie, co do których ma się poczucie, że zmarnował człowiek swój czas.

- W której grupie jest klub z Tarnowa?

- Unię zawsze będę miło wspominał, szczególnie dlatego, że moim głównym partnerem nadal jest Grupa Azoty, której logo nadal noszę na czapeczce, ubraniu i samochodzie. Jeśli zaś chodzi o sam klub, to bardziej czuję sentyment do drużyny, z racji fajnej grupy zawodników, wspólnego języka i niemałych sukcesów.

- A co z władzami Unii?

- Mówiąc delikatnie, nigdy nie byłem wielbicielem prezesów i rad nadzorczych. Gdybym został zapytany o wymienienie nazwiska choć jednego prezesa, który kocha żużel, rozumie sport i lubi zawodników, to odpowiedziałbym: „a cholera wie”. Z drugiej strony szanuję tych ludzi, bo bez nich żużla by nie było. Niestety z moich spostrzeżeń wynika, że najczęściej kierują się innymi celami, dla których chcą pełnić tak eksponowane funkcje.

Tu znajdziesz więcej najnowszych informacji o żużlowcach Unii Tarnów

- W Tarnowie miał Pan zgraną grupę zawodników?
- Pewnie, utożsamiałem się z tym zespołem, zresztą podam przykłady. Po latach o poradę zgłosił się do mnie Martin Vaculik, czy dobrze robi opuszczając Toruń. Kolejnym przykładem jest Duńczyk Leon Madsen. Inna sprawa, że trochę mnie zdenerwował, bo rozmowa była prywatna, więc nie wiem, po co ją upublicznił. Tym bardziej, że w wywiadzie dokładnie nie oddał sedna moich wypowiedzi.

- A jaki był kontekst?

- Nie było słowa o Tarnowie. Leon zapytał mnie, co powinien zrobić: jeździć w pierwszej lidze, czy w ekstralidze. Wtedy ja zapytałem, jakie ma cele sportowe na przyszłość. Odpowiedział, że chciałby dostać się do Grand Prix, więc nie miałem wątpliwości i odparłem, że musi ścigać się z najlepszymi. Z mojej strony nie było żadnego wypychania go z Tarnowa, odradzania Torunia, ani sugerowania Częstochowy. To co, miałem mu powiedzieć, żeby jeździł w pierwszej lidze, bo stamtąd będzie mu najbliżej do elity? Nie żartujmy… Zrobił się zamęt, a najlepsze jest to, że ja naprawdę nie mam zielonego pojęcia, z kim Leon się zwiąże. W każdym razie jest mi bardzo miło, że byli zawodnicy zgłaszają się, bo cenią sobie moją opinię.

- Był Pan zaskoczony spadkiem „Jaskółek” do pierwszej ligi, czy to konsekwencja pewnych działań?

- To wszystko się zbierało, plus sposób myślenia zarządu. Między innymi dlatego odszedłem. Dążyłem do tego, żeby drużyna była mocna, bo zdaję sobie sprawę, że robienie taniego zespołu i wprowadzanie wariantu oszczędnościowego jest sprawą ryzykowną i w konsekwencji może okazać się bardzo drogie. Warto zdać sobie sprawę, że spadek z ligi kosztuje dużo więcej niż jeden lepszy zawodnik w drużynie. Jeżeli już idzie się w kierunku cięcia kosztów, to wszystkie decyzje muszą być bardzo przemyślane. Oczywiście bywają zawodnicy tańsi, którzy w minionym roku nie zrobili wyniku, a trzeba mieć rozeznanie i wiedzę. Wtedy można zakładać, że z danego zawodnika da się sporo wykrzesać, ale do tego potrzeba fachowca.

- Trener Paweł Baran nie zdał egzaminu?

- Ja bardzo lubię Pawła, ale dopiero zaczyna zbierać doświadczenie, więc siłą rzeczy pewnych rzeczy nie mógł przewidzieć. Stąd nieprzemyślane decyzje kadrowe, jak sięgnięcie po Piotra Świderskiego oraz mojego byłego zawodnika z Ostrowa Mikkela Michelsena. To były niewypały. Z drugiej strony cały klub spotkało wielkie nieszczęście, w związku z tragedią młodego Krystiana Rempały. To wydarzenie na pewno wszystkim podcięło skrzydła.

- I pomyśleć, że z ekstraligą pożegnał się klub, który w latach 2012-2015 nie schodził z podium drużynowych mistrzostw Polski.

- No właśnie, to była fantastyczna passa, której żaden inny klub w tych latach nie powtórzył. Z ligą jest tak, jak z Grand Prix, czyli łatwiej zdobywać medale niż stoczyć zwycięski bój o utrzymanie.

- Teraz może być jeszcze trudniej, żeby prędko wrócić do elity.

- Szczęście od Boga, że przy klubie jest Grupa Azoty. Bez jej wsparcia można by było załamać ręce, wyciągnąć łopaty i wszystko zakopać.

- W międzyczasie, gdy Unia formalnie spadła, a szczęśliwcem okazał się Włókniarz Częstochowa, trener Baran wpadł na pomysł, że najbardziej sprawiedliwym rozwiązaniem byłoby rozegranie barażu pomiędzy Unią i Włókniarzem. Jak podobał się Panu pomysł trenera „Jaskółek”?

- Paweł powiedział bzdurę, bo tego typu kwestie ściśle określa regulamin i nie było możliwości, aby nagle zarządzić ekstra baraż. To byłby pomysł z kosmosu, choć jest też druga strona medalu. Doskonale wiem, że jeśli spojrzy się na sprawę w poczucia dziejowej sprawiedliwości, to Włókniarz faktycznie nie powinien teraz być w ekstralidze. Dwa lata temu ogłoszono bankructwo, zawodnicy byli niewypłaceni, a syndyk jeszcze do dzisiaj siedzi w spółce. Nowy twór nie startował od drugiej ligi, jak powinien, bo w zeszłym roku nie było trzeciej klasy rozgrywkowej. Zajęli trzecie miejsce i drugi raz im się upiekło, bo łotewski Lokomotiv Daugavpils nie ma prawa awansu, a Orzeł Łódź zrezygnował z możliwości jazdy w ekstralidze. W tej sytuacji przywilej przypadł chętnemu Włókniarzowi. Regulaminowo wszystko jest cacy, ale już pod względem moralnym na pewno nie.

- Za to Pan znów będzie miał wspaniałą drużynę, na czele z Jasonem Doyle’em, Patrykiem Dudkiem, Piotrem Protasiewiczem i Jarosławem Hampelem, a do tego Andriej Karpow. Żyć nie umierać.

- Tak samo wydawało się tej wiosny, a później zaczęły się problemy. Okazało się, że Jarek nie będzie jeździł, Kenni Larsen miał wypadek i wypadł z gry, a wracający po kontuzji Doyle też był wielkim znakiem zapytania. Wesoło nie było, ale skończyło się dobrze, bo brązowym medalem. Do kolejnego sezonu przystąpimy z większą nadzieją, bo Jarek powinien wskoczyć na swoje normalne obroty, a Karpow powinien być mądrzejszy o doświadczenie z pierwszego roku jazdy w ekstralidze.

- W tych okolicznościach ponowny brąz będzie porażką dla Zielonej Góry?

- Dla niektórych przecież ten brąz też był porażką, ale nie chcą pamiętać, że przez dwa lata Falubaz nie miał żadnego medalu. W pewnym momencie nie byliśmy pewni nawet miejsca w „czwórce”, ale w końcu udało się wskoczyć na podium, co zostało przyjęte bardzo dobrze przez zielonogórską publiczność.

- Niedawno Adam Małysz objął stanowisko dyrektora-koordynatora przy swoich ukochanych skokach narciarskich i kombinacji norweskiej. Czy Pan widziałby w oficjalnej roli przy żużlu naszego największego ambasadora Tomasza Golloba?

- Najpierw trzeba by zapytać Tomka, czy on sam by się widział. Do takiej roli na pewno potrzebne są specjalne predyspozycje, ale już nie sportowe. Ważne jest także to, jak ten zawodnik był postrzegany w gronie zawodników i ludzi z otoczenia, z którymi miałby zacząć współpracować. Ciekaw jestem, jak w tej sprawie wypowiedziałby się sam Tomek. W każdym razie to trudna funkcja.

- Czy Pan chciałby funkcjonować w takim układzie?

- Na pewno nie wyobrażam sobie, że będąc trenerem kadry, gdy biorę w stu procentach odpowiedzialność za wynik, ktoś nade mną postawi kierownika. Może to kwestia charakteru, ale ja bym się na taki układ nie zgodził. Wówczas przekazałbym mu papiery i powiedział, że od tej chwili niech będzie jeden kierownik. Chyba że zostałaby wymyślona inna funkcja, na przykład ambasadora, to wówczas mógłbym się zastanowić. Z tym, że dla mnie wizerunkiem dyscypliny są aktualni zawodnicy.

- Tak w ogóle „profesor speedwaya” pasowałby do takiej roli pod względem charakteru?

- Ciężko wypowiadać się na temat Tomasza Golloba, więc powiem tylko tyle, że musiałby umieć przewartościować swoje podejście. Mnie się wydaje, że Tomkowi byłoby bardzo trudno odciąć się od siebie samego.

- W jakim sensie?

- W takim, że on cały czas czuje się zawodnikiem i żyje tym, co zrobił. A jeszcze słyszę, że ma plany sportowe. Po przyjęciu takiej funkcji na pewno nie można pójść do zawodników i powiedzieć: „wiecie, jak ja jeździłem, to wygrywałem w cuglach”. Takim sposobem można tylko zrazić do siebie chłopaków. Tomek musiałby zapomnieć o tym, że był mistrzem świata, tylko zniżyć się do ich poziomu myślowego.

- To znaczy być jednym z nich?

- Dokładnie. Stać się otwartym dla chłopaków, umieć wczuć się w ich potrzeby i zawsze służyć radą. Każdy powinien mieć śmiałość przyjść do niego i zapytać, nawet w najbardziej banalnej sprawie, co zrobiłby na jego miejscu. Myślę, że ludzie w PZM powinni pomyśleć, jak wykorzystać potencjał Tomka, żeby pozostał przy żużlu.
Rozmawiał Artur Gac

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Marek Cieślak: Spadek Unii Tarnów? Zdarzały się nieprzemyślane decyzje kadrowe - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska