T o, że znalazłam się w Afryce, potem wróciłam do Raciborowic i zostałam jednocześnie radną i sołtysem, to splot wielu dziwnych okoliczności, ale one nadały jakiś sens mojemu życiu - mówi Maria Gorzkowska-Mbeda.
- Skąd jesteście? - z takim pytaniem synowie Marii Gorzkowskiej-Mbeda spotykają się często. - To skomplikowane - jedynie taka odpowiedź przychodzi im wtedy do głowy. Bo Dominik urodził się 26 lat temu w Krakowie. Olav przed 20 laty w Norwegii. 16-letni David i dwa lata młodszy Benjamin w Kenii, a dorastali na dwóch kontynentach. Teraz wszyscy mieszkają w Raciborowicach.
Ciągnęło ich w świat
Ponad trzydzieści lat temu w szkole przy katolickim seminarium prowadzonym przez misjonarzy z Belgii i Holandii uczył się Maurice Mbeda Ndege. Chciał wyjechać w świat, może trochę śladem ojca, który przed laty jako żołnierz brytyjskiej Wspólnoty Narodów walczył w Birmie. Jego syn w pewnym momencie stanął przed szansą wyjazdu na studia do Europy. Państwo mógł sobie wybrać spośród kilku. Postawił na kraj, z którego pochodził Jan Paweł II. Tak Maurice stanął na krakowskim Rynku.
W tym czasie w Zastowie obok Raciborowic wchodziła w dorosłość Maria. Mogłaby o sobie powiedzieć trochę podobnie jak bohaterka "Pożegnania z Afryką". Miała gospodarstwo w Polsce. Jej dziadek przed wojną był sołtysem Raciborowic, to po nim zachowała się ta historyczna tabliczka z orłem w koronie. Ojciec hodował bydło, miał sady, uprawiał truskawki. - Brał kredyty, które dawał Gierek, i ciągle coś budował - wspomina Maria.
A przede wszystkim kupował ziemię. - Co robisz, komu potrzebna jest ziemia - pukali się w czoło znajomi. Ale on robił swoje, nie zważając na to, że jego rówieśnicy przyszłość widzą raczej w halach pobliskiej Nowej Huty niż w oborze czy na pastwisku. Jego córka pomagała w gospodarstwie, ale ciągnęło ją w świat.
Dwa śluby
- Myślałam wtedy, że za pierwsze zarobione pieniądze pojadę gdzieś daleko - wspomina z uśmiechem.
Poszła na studia, dokładnie - na meliorację na dzisiejszym Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie. Zaraz na pierwszym roku były zajęcia z ekonomii politycznej. To na nich ona i Maurice dostali taki sam temat referatu. Wspólne szukanie materiałów w bibliotece było punktem zwrotnym. Na zajęciach zaczął siadać przy stoliku za nią. I tak się to zaczęło. Potem razem z innymi kolegami i koleżankami, także z Afryki, przyjeżdżał pomagać w zbiorach truskawek na plantacji jej rodziców.
Pobrali się zaraz po studiach. Na weselu była cała wieś, ale Maria przyznaje, że wielu odradzało jej małżeństwo z Kenijczykiem. Ćwierć wieku temu, kiedy globalizacja dopiero nabierała rozpędu, był to znacznie rzadszy przypadek niż dzisiaj. - Stało przecież wtedy przed naszą przyszłością tyle znaków zapytania - tłumaczy kobieta. Na pewno było o tyle łatwiej, że jej mąż wychowany został po katolicku. Dzisiaj spotyka się czasem, na przykład podczas szkolnych zjazdów absolwentów, ze znajomymi z tamtych lat.
- Kiedy wysłuchałam opowieści o ich życiu, to pomyślałam, że dobrze zrobiłam, wybierając własną drogę. Ciągle w ruchu, w podróży, ale ciekawą. Żyję, nie wegetuję - mówi. Niedługo potem odbył się powtórny ślub. Tym razem w Kenii, w małej wiosce. Tam matka Marii dostała od rodziny męża symboliczny dzbanek pieniędzy, którym zgodnie z tamtejszym zwyczajem płacono za dziewczynę. Dwa lata wcześniej na świat przyszedł Dominik, dziś absolwent informatyki i ekonometrii krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego.
Z Norwegii do Kenii
W 1984 roku zdecydowali się wyjechać do Norwegii. W Skandynawii spędzili następne 5 lat.
- Tam stanęliśmy na nogi, także materialnie - opowiada Maria. Mąż znalazł pracę w norweskiej agencji, której zadaniem było udzielanie pomocy krajom rozwijającym się. Maurice zrobił tam też doktorat. Maria pracowała w laboratorium chemicznym na Norweskim Uniwersytecie Nauk i Technologii. Mieszkali w Trondheim.
To tam ich pierwszy syn Dominik, ubrany w strój krakowski, w lipcu 1989 podawał kwiaty Janowi Pawłowi II, gdy ten przyjechał do Norwegii z pielgrzymką. Maria i Maurice śpiewali w chórze kościelnym dla papieża, mieli okazję poznać z go i porozmawiać. Maria podczas spotkania próbowała powiedzieć papieżowi, że jest z tych samych Raciborowic, gdzie on przyjeżdżał jako kleryk tajnego seminarium w czasie wojny i gdzie do dzisiaj stoi kościół ufundowany przez Jana Długosza. Następne 10 lat spędzili w Kenii. Mąż zaczął pracę na uniwersytecie w Nairobi. Mieszkali na specjalnym osiedlu domów dla naukowców.
- Na początku lat 90. Kenia była spokojnym, stabilnym państwem. Potem wszystko zaczęło się psuć. Ludzie biednieli, połowa Nairobi to już były slumsy, zdarzało się coraz więcej napadów na obcokrajowców, wybory były fałszowane - opowiada Maria.
W Kenii Dominik chodził do szkoły średniej prowadzonej przez Opus Dei. W następnych latach na świat przychodzili kolejni synowie. Chłopcy zostawali w domu z opiekunkami, a ich matka siadała za kierownicą terenowego mitsubishi pajero i ruszała poznawać Afrykę. Pracowała wtedy w organizacji Kenya Water for Health Organisation (KWAHO), która zajmowała się budową studni głębinowych, ujęć wody, instalacji do wychwytywania deszczówki.
Widziała z bliska biedę, patrzyła na kobiety, które próbowały utrzymywać rodziny, robiąc torby z sizalu przeznaczone dla europejskich i amerykańskich turystów. Polka była nie tylko inżynierem. Uczyła też miejscowych eksploatacji wcześniej zakładanych pomp głębinowych, a także utrzymywania czystości wokół ujęć, zbiorników wodnych i domostw.
Moja druga ojczyzna
- Kenia jest dla mnie drugą ojczyzną. Przejeżdżając do tego kraju, napotykasz pięć mikroklimatów. To fascynujące obserwować wywołane tym różnice w przyrodzie - wspomina Maria. W 1999 roku jej mąż dostał propozycję pracy w Botswanie. Miał tam zajmować się rekultywacją terenów po wyeksploatowanych kopalniach diamentów. Według kontraktu, powinien na niego czekać wygodny dom i angielskojęzyczna szkoła dla dzieci. Ale nie było ani jednego, ani drugiej. Przyjechali tam w grudniu. Już w lutym następnego roku Maria z synami lądowała na Okęciu i jechała do Raciborowic.
- To był impuls, ale i najtrudniejsza w moim życiu decyzja. W Botswanie nie było odpowiedniej szkoły dla dzieci. Musiałam myśleć o ich przyszłości. Na najbliższe szkoły międzynarodowe z internatem, po pierwsze, nie było nas stać, a po drugie, dzieci byłyby z dala od nas. Dlatego zdecydowałam się na natychmiastowy powrót do Polski. Może zresztą przez te lata czekałam na taką możliwość - zastanawia się.
Dom
Miała dokąd wracać. W Raciborowicach czekał na nich obszerny dom, który przez lata budowała tam matka Marii z nadzieją, że córka z rodziną kiedyś wróci. Początek był trudny. Najpierw z powodów prozaicznych. Jej chłopcy stali na polskim lutowym zimnie w podkoszulkach i cienkich bluzach. Młodsi po raz pierwszy widzieli śnieg. Zaczęło się więc od wielkich zakupów dla całej czwórki, a więc kurtek, czapek, rękawic. Potem najstarszy syn trafił do III LO im. Jana Kochanowskiego w Krakowie, a młodsi do szkoły w Raciborowicach. Przez pierwsze miesiące byli tam wielką atrakcją.
- Bardzo się wyróżnialiśmy. Jak pojawialiśmy się na korytarzu, to momentalnie stawały wokół nas duże grupy dzieci i przyglądały się nam - śmieje się David. W adaptacji pomogła muzyka. Dominik gra na tubie, Olav na saksofonie, David na puzonie, Benjamin na perkusji. Wszyscy (oprócz Dominika) chodzą lub chodzili do krakowskich szkół muzycznych. A w Raciborowicach od lat istnieje młodzieżowa orkiestra o nazwie "Wieniawa". Gra muzykę rozrywkową, ale też utwory patriotyczne.
Występuje w okolicy, jeździ też po świecie. To właśnie do tego zespołu trafili niedługo po przyjeździe synowie Marii i od razu swym temperamentem zdobyli mnóstwo fanów. Niedawno założyli też własny zespół "The Ndege Brothers". Razem z "Wieniawą" co roku grają w Michałowicach na uroczystościach, jakie towarzyszą - na pamiątkę wydarzeń z 1914 roku - przemarszowi Pierwszej Kompanii Kadrowej do dawnej Kongresówki.
Maria w 2000 roku wracała już do innego kraju niż ten, który 15 lat wcześniej opuszczała, a potem z rzadka odwiedzała. Na ścianach domu zawiesiła afrykańskie pamiątki i zaczęła na nowo szukać dla siebie miejsca w Raciborowicach. - Mamę bez przerwy nosi - mówią jej synowie.
Powrót tabliczki
Najpierw założyła zakład fryzjerski, udzielała się społecznie w szkole, pomagała "Wieniawie". W 2002 roku zdecydowała się wystartować po raz pierwszy w wyborach do Rady Gminy Michałowice i wygrała. W 2004 roku została wybrana na sołtysa Raciborowic. Wtedy na swym domu zawiesiła tę tabliczkę z orłem w koronie pozostawioną jej przez dziadka. Teraz rozmyśla nad startem w tegorocznych wyborach samorządowych. Jest członkiem założycielem Stowarzyszenia Korona Północnego Krakowa, które powstało w marcu 2006 roku i zrzesza 7 gmin sąsiadujących z metropolią.
Maria Gorzkowska-Mbeda aktywnie promuje stowarzyszenie, starając się o środki unijne w ramach programów Młodzież w Działaniu, POFIO. Organizuje także cykliczne spotkania w szkołach i bibliotekach, które mają na celu oswajanie z innymi kulturami i obalanie stereotypów poprzez prezentację krajów globalnego Południa.
- Źródłem mojej inspiracji i aktywności są moje dzieci, mąż i mama. Moje życie kręci się wokół nich. 10 lat spędzonych w Kenii, gdzie jest tak duża przepaść między bogatymi a biednymi, wiele mnie nauczyło, przede wszystkim pokory i otwartości na drugiego człowieka. Nie przywiązuję się do rzeczy materialnych i gdziekolwiek jestem, w Polsce czy w Afryce, angażuję się społecznie, bo po prostu nie jest mi obojętne środowisko, w którym żyję.
Afryka czeka
Teraz Maria Gorzkowska-Mbeda i jej synowie przygotowują się do wielkiej wyprawy do Afryki. Najpierw do RPA, do ojca, który po kontrakcie w Botswanie wykłada na uniwersytecie w Johannesburgu. - Ktoś musi zarabiać na rodzinę - tłumaczy z uśmiechem Maria. Czasem mąż odwiedza ich w Raciborowicach, ale tak na co dzień są rodziną dzięki Internetowi.
Synowie liczą, że ojciec kupi im bilety na zbliżające się piłkarskie mistrzostwa świata. Nie wiedzą tylko, komu będą tam kibicować, bo nie grają tam ani drużyna Kenii, ani Polski, ani Norwegii. A potem ruszą samochodem przez Afrykę na północ, do Kenii. Tam w rodzinnej wsi ojca ich pierworodny Dominik musi zgodnie z tradycją plemienia Luo postawić dom. I zamierza to zrobić.
A co będzie dalej z polsko-kenijską rodziną? - Nie wiem. Chciałabym, abyśmy jak najszybciej byli razem i mieli chłopców przy sobie, jednak już tyle razy przekonałam się, że tak trudno mi cokolwiek zaplanować - uśmiecha się Maria, z domu Gorzkowska, po mężu Mbeda.