Szybko jednak otrzeźwiła mnie refleksja, że przecież nawet w Paryżu pieczone gołąbki same nie leciały Gerardowi Depardieu do gąbki. Musiał na bogactwo zapracować, więc nie w smak mu fundowanie pseudosocjalistycznego populizmu. Nawet z własnego, nieporównanie mniej dochodowego doświadczenia pamiętam przecież, że spotykając przed osiedlowym sklepem panów trudniących się w życiu głównie piciem wina "Domator", sam zżymałem się na myśl, że w ramach systemu podatkowego parę flaszek zapewne własnoręcznie im ufundowałem.
Widać było, że Depardieu podczas wybierania nowego paszportu miota się pomiędzy małą Belgią a ogromną Rosją. Wybrał opcję dla Polaka przedziwną. Przyjął rosyjskie zaproszenie, będzie teraz musiał często sprawdzać, czy ze spisu zaproszonych nie przeniesiono go do jadłospisu...
Trochę także zgrzeszył teatralną przesadą, zachwycając się wielką rosyjską demokracją. Choć z drugiej strony - od Petersburga (a właściwie od Królewca) do Władywostoku to jest naprawdę wielki kawał demokracji.
A szczerze mówiąc, na ów ważny szczegół - czy jesteśmy jeszcze w spisie czy już w jadłospisie - trzeba zwracać baczną uwagę i w bezkresnej Rosji, i w słodkiej Francji, i w naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej też.