Jeszcze dziś, choć Bożena Lutczyn skończyła siedemdziesiątkę, może uchodzić za uosobienie młodzieńczej radości i optymizmu. A gdy była dzieckiem, emanowała tak wielkim wdziękiem
i urokiem, że ludzie na ulicy mówili o niej "Shirleyka". Podobieństwo do małej gwiazdy Hollywood Shirley Temple ujawnia zresztą jedyna zachowana fotografia Bożeny z tamtych czasów, z lat wojny.
Mieszkała wówczas z rodzicami i dwoma braćmi w Krakowie przy ulicy Bosackiej, w przestronnym czteropokojowym mieszkaniu. Zapamiętała siebie jako siedemnastolatkę paradującą po mieście
w bryczesach i oficerkach, co niejednokrotnie narażało ją na zainteresowanie ze strony niemieckich okupantów. A bywało, że miała się czego obawiać.
Starszy brat, 21-letni Edward, po pracy trudnił się podrabianiem dokumentów, a ona zanosiła je
w umówione miejsca. Raz tylko cudem uszła cało. Szła na spotkanie z pewnym mężczyzną. Dostrzegła, że rozmawia z kimś na ulicy, i intuicja kazała jej zaczekać. Całkiem słusznie, bo inaczej
- z lipnymi papierami w torebce - wpadłaby w sidła gestapo.
- Nigdy się nie bałam nosić tych dokumentów - mówi dziś, ale nie chce tego nazywać odwagą. - Czasy były takie. Trzeba było pomagać ludziom - dodaje.
Nie było wtedy łatwo żyć. Przed wojną ojciec Bożeny, Mieczysław Kubiczek, pracował w magistracie, gdzie kreślił plany miasta. Czy podczas wojny dostawał z urzędu jakieś pieniądze, córka nie pamięta. Wie tylko, że malował i pisał wiersze, że był stałym bywalcem Jamy Michalika, gdzie rysował gościom portrety. Mama Maria prowadziła dom. A Bożena jeździła na wieś po mąkę i przywoziła szpitalom sól z Wieliczki, z czego były jakieś pieniądze.
Nie przelewało się więc. Tymczasem w marcu 1941 roku, gdy powstawało krakowskie getto, znajomy poprosił ojca o przechowywanie Żyda, który chciał pozostać po aryjskiej stronie. Choć Kubiczkowie go nie znali, zgodzili się. Przedtem tylko spytali dzieci o opinię. Wszyscy doskonale wiedzieli, że wpadka groziła śmiercią całej rodziny.
- Jan Wolf dostał pokój od podwórka, na które zresztą wychodził na spacery. Bez wątpienia sąsiedzi wiedzieli, że u nas mieszkał, ale nikt się w to nie mieszał. My też nie obserwowaliśmy, co się dzieje
u sąsiadów. To były takie czasy, że lepiej było zbyt wiele nie wiedzieć. Wolf szczęśliwie doczekał
w naszym mieszkaniu wyzwolenia. Polubiliśmy go - wspomina Bożena Lutczyn.
Przez te cztery lata tylko raz życie Żyda było zagrożone. Ale znów pomógł szczęśliwy traf. Pewnego razu mama, choć nie miała tego w zwyczaju, wyglądała przez okno i… zorientowała się, że idzie
do nich gestapo. Jan uciekł tylnym wyjściem z wysokiego parteru. Potem rodzice się dowiedzieli, kto zdradził jego kryjówkę, jednak nie chowali w sobie nienawiści. Mało tego: ta rodzina żyje i ciągle nie wie, że Kubiczkowie poznali prawdę.
Dziś wspomnienia tamtych dni pozacierały się w pamięci. Bożenie Lutczyn wydaje się na przykład, że w pokoju wraz z Janem Wolfem mieszkał też jego kuzyn Zygmunt Horodyński oraz siostrzenica Michalina - oboje na fałszywych aryjskich papierach. Bez wątpienia jednak, jeszcze nim Wolf pojawił się na Bosackiej, Edward Kubiczek podrobił papiery dla Michaliny, z którą się później ożenił i wyjechał do Australii.
Młodzi małżonkowie namawiali do emigracji również Bożenę. Zgodziła się. Edward, niezwykle utalentowany plastycznie i sprawny manualnie (talent malarski odziedziczyła po ojcu również Bożena), sporządził dokumenty - na inne nazwiska - dla wszystkich. Cała trójka znalazła się
w Paryżu. I tu dramat. Bożena usłyszała śpiewającą Edith Piaff. Zachwyciła się, postanowiła śpiewać tak samo, więc podjęła decyzję o powrocie do kraju. I znów Edward musiał podrabiać dokumenty.
Wcześniej jednak bratowa poznała ją ze swym obozowym znajomym, Pawłem Lutczynem. Młodzieńcza miłość, ślub i narodziny w Niemczech synka Edwarda - dziś cenionego rysownika
i satyryka - nieco opóźniły powrót do kraju.
Jednak Lutczynowie z niemowlakiem przybyli już nie na Bosacką. Po wojnie Jan Wolf, pracujący
w tym czasie jako urzędnik "w przemyśle odzieżowym", zaproponował rodzinie Kubiczków mieszkanie - podobnie jak poprzednie, też czteropokojowe - przy Batorego, gdzie mieszkał przed wojną. I tak zamieszkali w jednej kamienicy. Tu też rósł Edward Lutczyn, trzecie pokolenie uzdolnionej plastycznie rodziny. Jego syn 7-letni Kubuś ma szansę zostać czwartym. Już uwielbia malować.
- Czy Wolf był nam wdzięczny? Nie rozumiem tego pytania. To naturalne, że skoro mogliśmy, to mu pomagaliśmy. Nie dla honorów przecież, choć dostaliśmy z bratem za jego uratowanie medale "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata". A Jan Wolf po wojnie utrzymywał z nami sympatyczne kontakty. Odwiedzaliśmy się aż do jego śmierci - wspomina Bożena Lutczyn.
Już od lat szkolnych miała artystyczną duszę. Jako uczennica gimnazjum, uczęszczała też do szkoły baletowej. Ale to nie taniec, a malarstwo i śpiew towarzyszyły jej przez całe życie. Opowiada, że przez 30 lat śpiewała w Piwnicy pod Baranami piosenki Edith Piaff, czyli nie darmo wróciła z Paryża. Śpiewa zresztą nadal. Gdy w skromnej czarnej welurowej sukience wychodzi w piątki na estradę kabaretu Loch Camelot i nieoczekiwanie donośnym głosem intonuje "Niczego mi nie żal", sala się trzęsie od braw.
Malarski dorobek artystki amatorki Bożeny Lutczyn jest imponujący. Namalowała setki obrazów. Samych Chrystusów - kopii obrazu z sanktuarium w Łagiewnikach - czternaście. Jeden z nich trafił
do Watykanu. Również obraz przedstawiający św. Franciszka zabrał z sobą Jan Paweł II. Ostatni, ogromny obraz "Jezu, ufam Tobie" stoi w pokoju Bożeny Lutczyn oparty o ścianę i czeka na podróż
do amerykańskiego polonijnego kościoła. Autorka uwielbia obdarzać ludzi swoimi pracami i prezentami. Choćby szklanymi aniołkami. Tworzyła różne formy plastyczne. Napisała 50 ikon, o czym informowała nawet niemiecka prasa.
W życiu Bożeny Lutczyn jest jeszcze jeden ciekawy epizod - jeśli można tak nazwać pobieranie
w dojrzałym wieku przez pięć lat nauk na Papieskiej Akademii Teologicznej. Dzięki temu doświadczeniu, jak uważa, zyskała umiejętność prostowania duchowych ścieżek ludzi, którzy się
w życiu pogubili. Opowiada, że po rozmowie z nią ludzie całe lata niepraktykujący udają się
do konfesjonału.
Wierzy, że to nie przypadek, ale kolejny dar, którym została obdarzona.
A w kolekcji dobrych uczynków ma zapisane m.in. wojenne ratowanie Jana Wolfa. W każdym razie medal w oryginalnym skromnym drewnianym etui trzyma zawsze pod ręką, w górnej szufladzie. Kiedyś przekaże go synowi Edwardowi, by nie zapomniał, jacy byli jego przodkowie.
Bożena Lutczyn jest jedną z bohaterek wystawy "Polscy bohaterowie. Ci, którzy ratowali Żydów", którą można oglądać w Żydowskim Muzeum Galicja w Krakowie.