Dobrze, że taka pamięć jest dziś już domeną odchodzącego pokolenia. Ale czy z dzisiejszym świętem trzeciomajowym nie bywa podobnie? Owszem, wiemy, że to rocznica drugiej w dziejach świata konstytucji państwowej, że Targowica, że Kościuszko, że chlubna tradycja i państwowa celebracja. Powinniśmy być dumni, ale najchętniej uciekamy na prywatną majówkę.
Tymczasem pierwszą w dziejach konstytucją były tak zwane "artykuły henrykowskie" z 1573 roku, opisujące całokształt ustroju ówczesnej Rzeczpospolitej przed wyborem pierwszego króla elekcyjnego, a więc spełniające atrybuty przypisywane dzisiejszej konstytucji. "Konstytucją" nazywano w owym czasie akt prawny odpowiadający mniej więcej dzisiejszej ustawie. Stąd rola tych artykułów - które potem musiał podpisywać i zaprzysięgać każdorazowo wybrany król - została zapomniana.
Tak jak wyprzedzająca inne ówczesne kraje tradycja demokratyczna tamtego polsko-litewskiego państwa. Nie tylko król był wybierany i ograniczony aktami prawnymi jak dzisiejszy prezydent, ale władza wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza były rozdzielone na 250 lat wcześniej niż zaproponował to sławny Monteskiusz w dobie Rewolucji Francuskiej. Warstwą obywatelską była polsko-litewska szlachta, dosyć liczna, bo obejmująca 10 procent ludności ogromnego państwa.
Podobną reprezentatywność przekroczyły zachodnie demokracje dopiero w pierwszej połowie XIX wieku, bo tam prawo głosu ograniczało nie "dobre urodzenie", ale stan majątkowy. Warto więc byłoby z okazji święta polskiej demokracji przypominać nie tylko spóźniony już zryw obywatelski 1791 roku, ale znacznie starszą polsko-litewską tradycję demokratyczną. Mało kto zresztą wie, że od 2007 roku 3 maja jest świętem państwowym również na Litwie. W demokratycznej Europie nie jesteśmy nowicjuszami, weszliśmy tam nie jako ubodzy krewni, lecz z własnym godnym uznania dorobkiem.
Dlaczego to zaprzepaściliśmy? Dlaczego pozostające w tyle za Rzeczpospolitą monarchie zachodnioeuropejskie potrafiły się zreformować w kierunku nowożytnej demokracji, a u nas przerodziła się ona w bezrząd, zrywanie sejmów przez "liberum veto", pośmiewisko Europy?
Przez z górą dwa stulecia to wielkie demokratyczne mocarstwo funkcjonowało znakomicie i potrafiło zwalczyć potężnych wrogów. Ale warstwa obywatelska - jaką była ówczesna szlachta - uznawała państwo za "rzecz wspólną", czemu dawała wyraz w nazwie "Rzeczpospolita" zaczerpniętej ze starorzymskiego "Res Publica". Potem jednak obywatele - rozleniwieni powodzeniem demokratycznego eksperymentu - przestali pojmować, że wolność łączy się z odpowiedzialnością, zasklepili się w stanowym egoizmie.
Nie potrafili przyjąć na równych prawach z Polską i Litwą ani dzisiejszej Ukrainy, ani poszerzyć praw obywatelskich na mieszczaństwo. Być może eksperyment demokratyczny po prostu nas przerósł, tak jak przerosła nas "Solidarność" z pamiętnych 16 miesięcy lat 1980/1981. Nie tylko powodzenie, ale i katastrofa polskiej demokracji powinna nas czegoś ważnego uczyć dzisiaj, we współczesnej Polsce i w Europie.
Dopiero na tym tle można sympatyczniej pomyśleć o tradycji pierwszomajowej. Bo ona oznacza nie tylko walkę socjaldemokratów sprzed stu czy 150 lat o prawa robotnicze, o godność człowieka pracy. Oznacza ona nie tylko degenerację tej pięknej tradycji przez urzędowy komunizm. Ta tradycja w Polsce, to nade wszystko zapomniana już niestety spuścizna polskiego socjalizmu, spuścizna PPS-owska.
Polski socjalista idący pierwszego maja pod czerwonym sztandarem nie był komunistą, był nade wszystko patriotą i niepodległościowcem, jak wyrosły z tej tradycji Józef Piłsudski. Bolszewicki napad na Polskę w 1920 roku odparł rząd robotniczo-chłopski z ludowym premierem Witosem, PPS-owskim wicepremierem Daszyńskim i Piłsudskim na czele wojska. O tym także warto pamiętać na początku maja.
Autor: konsul generalny w Nowym Jorku (1990-1996), ambasador w Bangkoku (1999-2003), pisarz, reporter.