Tam jest ognisko, smutna wiata, wieśniacki didżej - wodzirej, wódka i ocean przepysznych pomysłów na zabawę. Pierwsza faza polega na siedzeniu przy stołach w polarach z minami godnymi pożałowania, napychaniu się karkóweczką, kiełbaskami i innymi zdrobnieniami nt. wieprzowiny.
Później są heroiczne próby tańca, panowie z marketingu do pań z promocji, a gdy to nie idzie - inicjacja ryków jelenich, piwnych bulgotów w rytmie złotego rogu Disco Polo, które się nikomu nie podoba, ale też nie przeszkadza. Tymczasem z sobótkowego kręgu umykają do lasu poszukiwacze psychoaktywnych kwiatostanów.
Gdy wszyscy mają dość, a inni goście (czyli ja) o 2 nad ranem zaczynają w recepcji błagać o koniec, do głosu dochodzą nostalgiczni bardowie z gitarami, pragnący przypomnieć, czym była Solidarność. Jedyną satysfakcją może być świadomość, że nazajutrz będą musieli na kacu odbywać tzw. szkolenie.