Zmienić bieg historii
Tak było również w wojsku dawnej Rzeczypospolitej. W wydanej właśnie książce „Zanim naciśniesz spust. Pierwszy poradnik polskich snajperów” jej autorzy Artur Panasiuk i Przemysław Wójtowicz opisują sytuację z bitwy pod Tczewem z 17-18 sierpnia 1627 r. Starły się tam siły szwedzkie dowodzone przez króla Gustawa Adolfa oraz polskie kierowane przez hetmana Stanisława Koniecpolskiego Chodziło o kontrolę nad Pomorzem, a zwłaszcza nad Gdańskiem.
W drugim dniu bitwy Szwedzi zbliżyli się do jednej z grobli na Wiśle, której bronili Polacy. Gustaw Adolf, zawołany wojownik i wódz, wysunął się na czoło, by osobiście przyjrzeć się przeprawie. Przez lunetę dostrzegł go wtedy dowódca roty pieszej Samuel Stanisław Nadolski. Natychmiast wezwał swoich dwóch najlepszych muszkieterów i wskazał im władcę. Strzały były celne: Gustaw Adolf został trafiony w szyję i ramię i osunął się z siodła. Niezdolny do dowodzenia odstąpił od walki, a niebawem wrócił Szwecji.
„Postrzelenie szwedzkiego króla to jeden z pierwszych udokumentowanych przypadków, gdy precyzyjny strzał wstrzymał natarcie i ruch armii” – czytamy w książce. Poważnie raniony Gustaw Adolf nigdy nie odzyskał dawnej sprawności prawej ręki. Nie był też w stanie nosić zbroi, a to pośrednio mogło przyczynić się do jego śmierci od kuli w bitwie pod Lützen w 1632 r. Jak widać, celny strzał strzelca wyborowego może wpłynąć na bieg historii…
Nie było to ostatnie bliskie spotkanie szwedzkiego władcy z polską kulą. W 1708 r. podczas Wojny Północnej maszerujące przez Puszczę Zieloną na Kurpiowszczyźnie oddziały króla Karola XII zostały zaatakowane przez miejscowych chłopów. Kurpie, żyjący z bartnictwa i myślistwa, byli znakomitymi strzelcami i świetnie orientowali się w lesie. Organizowali zasadzki na szwedzkie kolumny, nękając je celnymi strzałami z ukrycia. Podobno Karol XII o mało nie zginął, gdy wystrzelony przez jakiegoś młodego chłopca pocisk gwizdnął mu nad uchem. Dodajmy jeszcze, że według przekazów Kurpie ze Szwedami walczyć mieli też podczas „potopu” w latach 1655-1660.
Celni strzelcy
W XVIII w. w wojsku Rzeczypospolitej pojawiły się kompanie strzelców. Ich żołnierze strzelali lepiej niż zwykła piechota, jako że byli staranniej wyszkoleni i posługiwali się lepszą bronią. Wydany w 1777 r. „Regulamen Musztry Dla Regimentów Pieszych Koronnych y W.X. Litewskiego” przewidywał powstanie kompanii strzelców przy każdym pułku.
O skuteczności dobrze wyszkolonych strzelców przekonał się Tadeusz Kościuszko podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Tam ochotnicze oddziały kolonistów złożone z myśliwych i farmerów dobrze władających bronią palną zadawały duże straty regularnym wojskom angielskim. „Karabiny myśliwskie były o niebo lepsze od broni wojskowej, dlatego Amerykanie razili Anglików z dużej odległości, sami pozostając poza zasięgiem ognia” – piszą autorzy książki.
Po powrocie do kraju Kościuszko w październiku 1789 r. przedstawił na sejmie projekt sformowania oddziałów tzw. strzelców celnych (czyli, używając współczesnego określenia, wyborowych). Amerykańskim wzorem miano do nich przyjmować leśniczych i myśliwych, a zwłaszcza – uwaga! – Kurpiów, którzy słynęli z umiejętności strzeleckich. W bitwie mieli oni prowadzić precyzyjny ogień z dużej odległości, w przeciwieństwie do piechoty liniowej prowadzącej zmasowany ogień oddawany salwami.
W 1791 r. ukazała się przygotowana przez Kościuszkę specjalna „Instrukcja ćwiczenia strzelców celnych”. Przewidywała ona, że w każdej kompanii będzie 15 strzelców i jeden podoficer. Do 1792 r. wyszkolono 896 strzelców w siedmiu regimentach piechoty. Złożone z nich jednostki uczestniczyły w wojnie polsko-rosyjskiej w 1792 r. i powstaniu kościuszkowskim w 1794. Bataliony strzelców celnych jako jednostki nieregularne formowano także podczas powstania listopadowego. Tworzyły je poszczególne ziemie, województwa, a także osoby prywatne. Wśród 11 batalionów znalazły się 6. Batalion Kurpiów i 7. Batalion Strzelców Celnych Krakowskich.
Rozkwit strzelectwa
Skuteczność strzelców wyborowych na polu walki potwierdziły kolejne wojny: secesyjna w USA, krymska, francusko-pruska i rosyjsko-japońska. Po tej ostatniej niektóre armii ujednoliciły mundury oficerów i żołnierzy, co było efektem działania strzelców wyborowych. Natomiast I wojna światowa przyniosła na froncie zachodnim rozkwit strzelectwa wyborowego. To tam właśnie żołnierze wyposażeni w dobrą broń z celownikami optycznymi, działający z ukrytych stanowisk, polowali na żołnierzy przeciwnika, zwłaszcza zaś na oficerów, łączników, obserwatorów artyleryjskich.
W odrodzonym Wojsku Polskim w latach 30. ub.w. w drużynie piechoty przewidziany był etat strzelca wyborowego. Zostawiali nimi żołnierze wyróżniający się wynikami w strzelaniu, którym przydzielano standardowy karabin Mauser fabrycznie odznaczający się celnością (jednak bez celownika optycznego). Od 1931 r. prowadzono w WP prace nad karabinami z celownikiem optycznym, ale nie udało się wprowadzić ich wyposażenie. Występujące często w niemieckich relacjach z września 1939 r. przekazy o „polskich snajperach” i stratach, jakie zadawali Wehrmachtowi, odnoszą się po prostu do celnie strzelających żołnierzy.
Podczas II wojny światowej strzelcy wyborowi pojawili się w 1. Armii Wojska Polskiego, II Korpusie Polskim, 1. Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej oraz 1. Samodzielnej Kompanii Commando. Byli też po wojnie w ludowym Wojsku Polskim. Używano tam radzieckich karabinów wyborowych: SWT-40, AWS-36 i Mosin wz. 91/30, w latach 60. Zastąpionych przez SWD, czyli karabiny wyborowe Dragunowa. Były one w użyciu aż do lat 2000.
- SWD wbrew pozorom odpowiadał wszystkimi swoimi parametrami technicznymi karabinom, które były używane na Zachodzie, na przykład amerykańskiemu M-21. Strzelałem z obu i jeżeli chodzi o precyzję strzału wiele od siebie nie odbiegały. M-21 miał trochę lepszą optykę. SWD używano z rozwagą, a na strzelców wyborowych wybierano najlepszych żołnierzy, z najlepszymi do tego predyspozycjami – mówi chor. rezerwy Przemysław Wójtowicz, krakowianin, były snajper, weteran wojny w Afganistanie, współautor książki.
Prawdziwe wojny
Sytuacja pogorszyła się znacznie w latach 90. Wobec redukowania armii i obcinania budżetu nie było mowy o szkoleniu profesjonalnych snajperów. Nadal byli wprawdzie strzelcy wyborowi w wojskach zmechanizowanych i powietrznodesantowych, ale uczono ich tak samo jak w ludowym Wojsku Polskim. Szkolenia snajperskie prowadzili jedynie na własną rękę pasjonaci, przeznaczając na to własny czas i pieniądze, a niekiedy także kryjąc się przed przełożonymi.
Zmiana nastąpiła dopiero w latach 2000., gdy Wojsko Polskie wzięło udział w misji w Afganistanie i w Iraku. Okazało się, że na tych prawdziwych wojnach potrzeba prawdziwych snajperów, bo od tego zależy życie żołnierzy. Zwolennikiem profesjonalnego przygotowania strzelców wyborowych był ówczesny dowódca 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej w Wędrzynie gen. Mirosław Różański, który starał się postawić szkolenie swoich snajperów na wysokim poziomie. Wspierał go ówczesny Dowódca Wojsk Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak. Jak czytamy w cytowanej tu już książce, gen. Różański doprowadził do realizacji pomysł powołania szkoły snajperskiej. Ruszyła ona w Węgrzynie w 2008 r. Co ciekawe, zajęcia prowadził nie wojskowy, lecz policyjny antyterrorysta i snajper Zbigniew Świerczek.
Z kolei gen. Skrzypczak nawiązał kontakt z armią kanadyjską, w której snajperskie przeszkolenie przeszli przyszli polscy instruktorzy. W 2008 r. na poligon w Wędrzynie przyjechali po raz pierwszy kanadyjscy szkoleniowcy. W 2011 r. w Toruniu – nie bez oporów ze strony części generałów – powstał ogólnoarmijny Ośrodek Szkolenia Strzelców Wyborowych, będący kontynuacją kursu z Wędrzyna. Jego współtwórcą był Przemysław Wójtowicz mający za sobą bojowe doświadczenia w Afganistanie. Niestety, w tym samym roku Ośrodek stracił samodzielność i został włączony do toruńskiego Centrum Szkolenia Artylerii i Uzbrojenia. Centrum prowadzi dwumiesięczny kurs snajperski, podczas którego żołnierze uczą się podstaw balistyki, obsługi broni wyborowej, taktyki, maskowania itd.
- W Wojsku Polskim obowiązuje kanadyjska szkoła szkolenia snajperów. Kanadyjczycy uczą solidnych rzemieślników, do bólu precyzyjnych i profesjonalnych. Nie ma w tym amerykańskiego gwiazdorstwa i opowiadania o tym, jakim się jest wielkim i ilu ludzi się zabiło. I uważam, że to bardzo dobry wybór - – podkreśla Przemysław Wójtowicz.
