Kasia Kowalska przyszła na świat i wychowała się w Sulejówku. Tam też stawiała pierwsze kroki na muzycznej scenie. Kiedy podrosła, dojeżdżała do Warszawy, aby występować z różnymi zespołami. Podczas jednego z takich koncertów w klubie Stodoła usłyszała ją Katarzyna Kanclerz, menedżerka, która współpracowała z zaczynającym wówczas działalność Izabelin Studio. I to właśnie tam w 1994 roku Kasia Kowalska zarejestrowała swoją pierwszą płytę – „Gemini” – której producentem był sam Grzegorz Ciechowski.
- On zrobił dla mnie wielką rzecz: choć mógł sam napisać teksty na moją pierwszą płytę i na pewno zrobiłby to lepiej niż ja, to wytłumaczył mi, żebym zrobiła to sama. Miałam wtedy kilka trudnych momentów, kiedy chciałam się poddać. Powiedziałam w pewnym momencie, że nie dam rady. A on wyjaśnił mi, że słowo ma wielką siłę – to słowo, które wypływa od nas samych – mówi nam piosenkarka.
„Gemini” stała się bestsellerem, pokrywając się podwójną platyną. W 1995 roku Kasia wystąpiła na festiwalu w Sopocie i za sprawą piosenki „A to, co mam” zdobyła dwa najważniejsze wyróżnienia: Grand Prix i Nagrodę Publiczności. Potem dostała jeszcze za ten utwór Fryderyka. Nic dziwnego, że rok później to właśnie Kasię wytypowano do reprezentowania Polski na festiwalu Eurowizji w Oslo. Wokalistka zaśpiewała utwór „Chcę znać swój grzech” – i zajęła zaledwie 15 miejsce.
- Niewiele osób wie, że początkowo miałam pojawić się na Eurowizji z piosenką „Wyrzuć ten gniew”. Mój występ miał mieć zupełnie inny charakter. Z powodów, o których nie chcę tu mówić, w zaciszu telewizyjnych gabinetów zdecydowano, że nie dane mi będzie tego utworu zaśpiewać. Na szybko Robert Amirian skomponował dla mnie nową piosenkę – która miała zupełnie inny charakter. Dlatego to wszystko od mojej strony nie wyglądało kolorowo – wspomina.

Polscy fani nie mieli jednak swej idolce za złe tej porażki. Kolejne płyty Kasi również sprzedawały się świetnie. Jej specjalnością stały się tęskne ballady o zaprzepaszczonej miłości. Z czasem krytycy zaczęli sobie stroić żarty z tej depresyjności wokalistki, ale ona pozostała wierna swemu stylowi.
- Depresja i smutek to część naszego życia. Nie da się zamknąć siebie na emocje – również te złe. Kiedy pojawił się ktoś, kto śpiewał o tego rodzaju przeżyciach, sporo słuchaczy mogło się z nim utożsamiać. To tak jak wtedy, kiedy czytamy książkę czy oglądamy film: często utożsamiamy się z jego bohaterką czy bohaterem i wtedy bardziej nas one dotykają. Podobnie jest z muzyką: ludzie szukają w niej ukojenia – podkreśla.
W 2010 roku Kasia Kowalska zrealizowała swój hołd dla swego dawnego mentora – recital jego piosenek „Ciechowski. Moja krew”. Dziesięć z nich trafiło na płytę, która z miejsca stała się bestsellerem. Potem wokalistka dorobiła się jeszcze trzech płyt koncertowych: „Przystanek Woodstock 2014”, „MTV Unplugged” i „Pol’and’Rock Festival 2021”. Na nowy album studyjny fani gwiazdy musieli czekać jednak aż dziesięć lat. „AYA” z 2018 roku to jak dotychczas ostatnie tego rodzaju wydawnictwo Kasi Kowalskiej.
- Z jednej strony upływ czasu mnie martwi, ale z drugiej daje pocieszenie. To, że z roku na rok jesteśmy starsi, daje nam coraz większy dystans do świata i ludzi, pozwala nam w naturalny sposób dojrzewać. Wszyscy zdajemy sobie jednak sprawę, że nic nie trwa wiecznie. Mamy tylko jedno życie i składa się ono z różnych etapów. Powinniśmy więc jak najlepiej wykorzystać każdy z nich – mówi nam piosenkarka.