I słowa dotrzymał. W minioną sobotę, urodzony 54 lata temu w Niskowej, Zygmunt Berdychowski został pierwszym Sądeczaninem, który wdrapał się na "Dach Świata". W jego przypadku sprawdziło się powiedzenie "do trzech razy sztuka".
- To był straszny wysiłek, którego nie da się porównać z jakimkolwiek innym wysiłkiem - podkreśla Zygmunt Berdychowski, który wciąż przebywa w Himalajach.
Sądeczanin swoją trzecią wyprawę na Czomolungmę (tybetańska nazwa Mount Everestu) rozpoczął 9 kwietnia wraz z rosyjskim klubem 7summitsclub. Po dotarciu do Lhasy w Tybecie, samochodem dostał się do pierwszego obozu pod Mount Everest, umiejscowionego na wysokości 5300 m n.p.m.
- Potem był długotrwały proces aklimatyzacji. Wraz z pozostałymi członkami ekspedycji musieliśmy przyzwyczajać organizmy do warunków panujących na różnych wysokościach - opowiada Berdychowski. - Doszliśmy w końcu do czwartego obozu, gdzie oczekiwaliśmy na tzw. okno pogodowe, czyli najlepszy moment na zaatakowanie szczytu - dodaje.
Niewyobrażalnie ciężką wspinaczkę sądeczanin rozpoczął w piątek wraz z siedmioma Szerpami, czterema Rosjanami, Polakiem, Ukraińcem i Irlandczykiem. Z obozu wyszli po godz. 23.
- Pokonałem liczne maratony, zdobyłem inne ośmiotysięczniki, ale Mount Everest był największym wyzwaniem - przyznaje twórca krynickiego Forum Ekonomicznego. - To były najcięższe 22,5 godziny w moim życiu - dodaje.
Część trasy członkowie ekspedycji pokonywali w ciemnościach. Szli właściwie bez przerwy, a jeśli już się jakaś trafiła, to nie trwała ona więcej niż 15 minut.
- Mijaliśmy po drodze ciała innych śmiałków, którzy nie dotarli na szczyt - relacjonuje Berdychowski. - One świeciły w ciemnościach, bo ubrane zostały w specjalne odblaskowe goreteksy. Czuło się gigantyczny strach - dodaje.
Do tego wędrówkę Sądeczaninowi utrudniały kłopoty z maską tlenową. Choć dostarczała ona tlen, to ciepłe powietrze zamiast wychodzić na zewnątrz, pozostawało w środku. Maska zaczęła się przylepiać do twarzy, przez co ciężko się oddychało. Problem stanowił też mały zapas wody.
- Miałem ze sobą jedynie litr. Potem piłem to, co udało mi się wyżebrać od innych uczestników wyprawy - podkreśla himalaista.
Na szczyt liczącego 8848 m n.p.m. Mount Everestu ekspedycja weszła około godz. 7 nad ranem. Spędzili tam zaledwie kilka minut, by udać się w drogę powrotną.
- Na wierzchołku czułem złość, że nie mogę normalnie oddychać, że jestem zmęczony - wyznaje szczerze Berdychowski. - Radość przyszła dopiero na drugi dzień rano - dodaje.
Sądeczanin nadal przebywa w Tybecie, ale po wszystkim o wiele spokojniejsza jest jego rodzina. W wielkim napięciu oczekuje powrotu do kraju jego żona.
- Jestem niesamowicie dumna z mojego męża. Wiele czasu poświęcił na przygotowanie się do tego wyczynu - podkreśla Mariola Berdychowska.
Berdychowski i góry
Zygmunt Berdychowski wędrówkę po Koronę Ziemi rozpoczął w 2007 roku od zdobycia europejskiego Mont Blanc mierzącego 4810 m n.p.m.
W 2008 r. wszedł na Elbrus położony na Kaukazie na wysokości 5642 m n.p.m. Rok później udał się do Afryki, gdzie podbił Kilimandżaro (5895 m n.p.m.). Następnie w 2010 roku zwiedził Amerykę Południową i wyszedł na szczyt Aconcagua (6960 m n.p.m.). Kolejny rok i kolejna wyprawa, tym razem na Antarktydę. Powodzeniem zakończyła się ekspedycja na Masyw Vinsona o wysokości 4897 m n.p.m. W 2012 r. zaatakował skutecznie Piramidę Corstensza, czyli najwyższy szczyt Australii i Oceanii, mierzący 4884 m n.p.m. Po zdobyciu Mount Everestu pozostaje mu jedynie McKinley na Alasce (6194 m n.p.m.).
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+