- Od tamtego koszmaru minęło już pięć lat, ale nadal w takie dni jak ten, gdy za oknem jest ulewa, to aż dreszcze przechodzą mi po plecach na samo wspomnienie tego, co tutaj przeżyliśmy - mówi Danuta Warzecha.
Był czerwiec 2010 roku, gdy w ciągu kilku godzin straciła dorobek całego życia. - Myślałam, że to koniec świata - przypomina tamte chwile pani Danuta. - Z góry ściana deszczu, pioruny biły jak szalone, gdzieś w dole przeraźliwy szum rzeki Białej. Nagle dom ruszył - kręci głową kobieta.
W środku nocy, około godziny pierwszej góra, na której stały domy Warzechów, Królów i ich sąsiadów zaczęła powoli zsuwać się w stronę rzeki. - Jak jest powódź, to jest jeszcze jakaś nadzieja - mówi Anna Król. - Woda przejdzie, opadnie, wszystko wyschnie, można wrócić na swoje. Z osuwiskiem nie wygrasz, nie zostało nam nic - zamyśla się.
Mazurowie mieszkali do 2010 roku po drugiej stronie rzeki Białej, w Sędziszowej. - To był rodzinny dom męża - wspomina Maria Mazur. - Gdy zaczął pękać, przenosiliśmy w nocy dobytek do stodoły, ale i ona w pewnym momencie nie wytrzymała naporu ziemi.
Dramatyzmu sytuacji Mazurów dodawał fakt, że jedna z ich córek była w tamtym czasie w siódmym miesiącu ciąży. Jej nic się nie stało, ale mąż pani Marii, Tadeusz, przypłacił tamte wypadki ciężką chorobą. Trafił do szpitala i długo dochodził do siebie. - Najgorsze było, gdy zaczęły pękać szyby w oknach - relacjonuje Danuta Warzecha. - Do dziś mam ten dźwięk w uszach, taki suchy trzask w ciemności. - Łapaliśmy w ręce co kto mógł, dzieci, jakieś ubrania, dokumenty i wybiegaliśmy na pole.
Obraz grozy o poranku
Jedną z pierwszych osób, które wtedy dotarły do poszkodowanych był Wacław Ligęza, burmistrz Bobowej. - Nie wiem, jak on się wtedy do nas dostał, ale był chyba wcześniej niż strażacy - opowiada pani Danuta. - Przynajmniej tak to dziś pamiętam. Od samego początku wspierał nas i pomagał jak potrafił.
Rano, oczom wszystkich ukazał się ogrom tragedii. Popękane ściany, podłogi niczym poszarpane górskie granie, wielkie rozpadliny wokół zabudowań. - Najgorszemu wrogowi nie życzę czegoś takiego - mówi pani Anna.
Wtóruje jej mąż Tadeusz. - Wtedy to nachodziły mnie takie myśli, że tylko sznur na szyję i do lasu, bo wydawało mi się, że nie ma już dla nas życia - mówi wprost mężczyzna.
Gdy osuwiska ruszyły, zniszczonych zostało dziesięć domów, osiem w Bobowej oraz po jednym w Sędziszowej i Wilczyskach. Powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Gorlicach wydał decyzję o nakazie ich rozbiórki, a gmina wystąpiła z wnioskiem do wojewody małopolskiego o środki na odbudowę domów. Ostatecznie do tej zakwalifikowano dziewięć budynków.
Teraz nowe domy ofiar osuwiska mają od 42 do 100 metrów kwadratowych powierzchni. Osiem budynków zostało zbudowanych przez gminę w zamian za zniszczone nieruchomości, a jeden jako mieszkanie komunalne, wynajęte poszkodowanym. Stanęły one na działkach gminnych w Siedliskach i Wilczyskach.
Łącznie budowa domów wyposażonych w sieć wodociągową, kanalizacyjną, gazową, energetyczną wraz z drogami dojazdowymi kosztowała ponad 4,3 mln zł, w tym dotacja z budżetu państwa wyniosła ok. 3,7 mln złotych, reszta to wkład własny gminy. - Chyba nie do końca wierzyliśmy wtedy, że będziemy mieli gdzie mieszkać - wspomina pani Anna. - Kilka dni po wszystkim poszłam do burmistrza z pytaniem, co teraz będzie i wtedy on dał mi słowo, że znajdzie dla nas schronienie.
Nie mogli się doczekać
Królowie zamieszkali tymczasowo u córki, w niewykończonym jeszcze domu, mieli tam gołe, nieotynkowane ściany, ale był dach nad głową.
Warzechowie mieszkali u rodziny i znajomych. Przez czas oczekiwania na nowy dom rodzina była w kilku miejscach. Mazurowie początkowo zamieszkali u znajomych, a następnie wynajęli mieszkanie w Gorlicach. Ich nowe domy powstały w Siedliskach i stanowią małe, zwarte osiedle. - Gdy przekazywali nam klucze, to wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni - mówi Danuta Warzecha. - Tam, na Berdechowie zostawiliśmy całe swoje życie, całą przeszłość, teraz mieszkamy obok siebie i jakoś tak połączeni naszą tragedią żyjemy dobrze. Przyznają, że jeszcze w trakcie budowy osiedla zaglądali tu niemal codziennie, aby cieszyć się widokiem rosnących ku górze murom. - Wiedzieliśmy, który dom będzie należał do kogo, bo wcześniej losowaliśmy działki - opowiada Maria Mazur. - To nasze pilnowanie pewnie się niezbyt podobało budowlańcom, ale nie mogliśmy się powstrzymać - dodaje z uśmiechem.
Pod koniec listopada 2011, w niewiele ponad 17 miesięcy od tragedii dziewięć rodzin z gminy Bobowa dostało klucze do nowych domów. - Żyje nam się tu dobrze, choć przecież zupełnie inaczej niż dawniej - mówi pani Danuta. - My wszyscy byliśmy rolnikami. Może nie mieliśmy jakichś wielkich gospodarstw, ale po kilka hektarów miał każdy.
Ziemia, jaką zostawili w swoich starych miejscach to teraz nieużytki. Stoki, na których były ich gospodarstwa nadal są niestabilne i chyba już takie zostaną na zawsze. - Trochę mi brak dawnego życia - zasmuca się pan Tadeusz. - Uprawy ziemi, zwierząt, tu tego nie ma, ale cóż, trzeba się z tym pogodzić.
Działki, na których stoją nowe domy mają po około dziewięć arów, więc trudno tu o jakiekolwiek uprawy. Oczywiście wokół ładnych domków są zadbane trawniki, kwiaty, krzewy, ale to wszystko. - Tu nawet psa nie mam - ze śmiechem stwierdza Danuta Warzecha. - Teraz nie trzyma się ich na łańcuchach, a mój dom nie jest ogrodzony. Myślałam o kocie, ale też bym się bała wypuścić go z domu, bo jest za blisko drogi.
Zazdrość sąsiadów
Jak zawsze w takich sytuacjach osoby poszkodowane przez osuwiska znalazły się na językach zawistnych ludzi. Opowiadano o setkach tysięcy, jakie dostali od państwa, o wspaniałych domach, jakie im postawiono. - Na początku jest współczucie, a potem zawiść - mówi Maria Mazur. - Ale ja oddałabym ten nowy dom natychmiast, żeby ktoś tylko zwrócił zdrowie mojemu mężowi i sprawił, żebyśmy mogli wrócić na stare miejsce. Tam zaczynaliśmy wspólne życie, tam przychodziły na świat nasze dzieci. Sentyment pozostanie na zawsze. - Tak chyba wszyscy teraz myślimy. Starych drzew przecież się nie przesadza - dodaje pani Danuta, a po jej policzku spływa łza.