Goczałkowice Zdrój jest uznawane za urokliwe uzdrowisko na Śląsku. To stamtąd pochodzi bohater wtorkowego, ostatniego w eliminacjach mistrzostw Europy 2020 meczu Polaków ze Słoweńcami, czyli Łukasz Piszczek. Tego dnia ponad 200 osób specjalnie dla swojego krajana wyruszyło do Warszawy, by obejrzeć jego ostatni występ w narodowych barwach.
Obrońca Borussii Dortmund zakończył grę w kadrze na własnych warunkach. Po mistrzostwach świata w Rosji zrezygnował. Uznał, że nie będzie już w stanie dawać z siebie 101 proc. w klubie i w reprezentacji. Jerzy Brzęczek próbował go namawiać, by nie odchodził, ale bezskutecznie. „Piszczu” przyjął propozycję, by godnie go pożegnać.
I to zostało zrobione. Była koszulka z numerem 66, bo tyle meczu w kadrze rozegrał, i patera. I było ostatnie 45 minut (miało być 30, ale kontuzji już na początku spotkania doznał Kamil Glik i konieczna była jego zmiana). Tyle braw, co przez ten czas otrzymał 34-letni prawy obrońca, nie słyszał prawdopodobnie od początku kariery. Zwłaszcza, gdy tuż przed przerwą schodził w szpalerze utworzonym przez kolegów i Słoweńców.
– To chyba pierwszy mecz, na którym jestem, a na którym większą owację dostał inny piłkarz niż Robert Lewandowski – kręciła głową Halina z Zielonej Góry. Ze łzą w oku dodała: – Fajnie, pięknie... Dzięki „Piszczu”... Mistrzu.
