W ogóle na Balicach zrobiło się z wiadomej okazji światowo i zaczęły przypominać lotnisko z prawdziwego zdarzenia. Gdyby człowiek nagle się obudził w środku tego całego zamieszania, to nie wiedziałby czy jest w Paryżu czy Nowym Jorku, taka plątanina języków i ras. Wspaniałe! Ja zresztą ŚDM miałem okazję przeżywać znacznie dłużej niż inni, bo aż do środy rano. Pielgrzymi, niektórzy obładowani obrazami świętych i gipsowymi figurami (bo przecież nie tylko kiełbasą), które nie chcą mieścić się do samolotowych schowków, towarzyszyli mi aż do lotniska w Sao Paulo. Miała ta impreza zasięg, nie powiem.
I teraz będzie historia o malusieńkim cudzie. W Krakowie poprosiłem, jak zwykle, o takie miejsce, żeby nogi nie wychodziły mi za uszy, a pasażer z przodu nie miażdżył mi kolan (dwa metry robią swoje). Tym bardziej podczas 12-godzinnego lotu z Zurychu do Sao Paulo. Miła pani oświadczyła, że niestety, takie miejsca są już zajęte, ale na samym końcu w środkowym rzędzie zamiast trzech siedzeń są dwa i będę miał większy komfort. Biorę. W samolocie okazało się oczywiście, że miejsca są trzy, a ja siedzę centralnie na środku. I zanim zdążyłem pomyśleć, że może nikt nie usiądzie obok, oflankowali mnie pielgrzymi z Argentyny. Nogi za uszami, zmiażdżone kolana, 12 godzin katorgi. Pielgrzymi mili, nie powiem, tyle że jeden chrapał, drugi nieustannie chrząkał i charczał, a koszulki z napisem „Keep calm and go to Cracovia”, nie zdjął chyba od czuwania w Brzegach. Ale keep calm. Znoszę godnie, nie miotam złą myślą w pielgrzyma, krzywdy mu nie czynię. Pierwszy raz jednak odgłos kół uderzających o pas startowy zdał mi się uroczy jak śmiech dziecka. Potem jednak prawie spóźniam się na przesiadkę do Rio. Życzliwi ludzie pozwalają wejść bez kolejki do odprawy, zamieszanie z rezerwacją. Boarding pass w ręce, bieg do wejścia. Znowu nogi za uszy. A w samolocie niespodzianka - miejsce w klasie biznes. Kolana całe i wyprostowane. Tak, miłosierdzie się opłaca.