Monika Jamer, łużnianka, świecka misjonarka. Pierwsza myśl na te słowa: pojechała do Afryki, by chodzić od wioski do wioski i głosić Słowo. Pokorna, skromna, poważna. W szarej sukience do ziemi. Tymczasem ze zdjęć spogląda Monika w zwiewnej kolorowej bluzce i szortach, w klapkach i z uśmiechem, który zaraża nawet przez fotografię. Ani śladu zgrzebnych strojów, ani twarzy pełnej uniesienia. Nawet można się dopatrzyć lekkiego makijażu. Bo przecież Słowo ma być radością i nadzieją. Nie udręką.
Wybór oddała w ręce ślepego losu
Iskierka niesienia pomocy zapaliła się w niej jeszcze w gimnazjum. Chodziła wtedy na spotkania grupy młodzieżowej w swojej parafii.
- Poznałam wikarego, ks. Łukasza, który po czasie posługi u nas, wyjechał do Kazachstanu, by tam prowadzić parafię - wspominała. - Jego opowieści o pracy misjonarzy, o życiu ludzi w odległych zakątkach świata pokazały jej istotę – dodaje.
Zaczęła szukać zgromadzeń, które prowadzą misje we współpracy ze świeckimi. Natrafiła na trzy: salezjanów, klaretynów i kombonianów. Nie wiedziała, jaki klucz wyboru powinna zastosować, więc zdecydowała się na ślepy traf. Wyliczankę. Wypadło na kombonianów. Ona chciała do Boliwii, oni zaś zaproponowali Afrykę. Nie była przekonana, ale w końcu się zdecydowała. Przeszła procedurę kwalifikacyjną, ale wcześniej wprowadziła w konsternację całą rodzinę. Bo fakt wyjazdu oznajmiła im jednym zdaniem: jadę do Afryki, na misje. Najpierw osłupieli, chwilę później uznali, że i owszem jedzie, ale palcem po mapie. W końcu jednak uścisnęli, pobłogosławili i zaczęli trzymać kciuki. Ona zaś, już gdy była na miejscu, starała się nie przysparzać im powodów do zamartwiania i nie opowiadać zbyt rozwlekle o kłopotach w pracy, czy tych zwykłych – codziennych.
- Najwyżej, już po wszystkim mówiłam, że miałam malarię, ale lekko przeszłam – opowiada.
Wir obowiązków i brak czasu na strach
Niedługo po wyjeździe Moniki, do Europy dotarła pandemia. Zaczęły się kwarantanny, raporty o zakażeniach, kolejne obostrzenia. Wieści docierały do niej z opóźnieniem. Zresztą przez cały pięcioletni pobyt, tak naprawdę nie miała czasu się bać. O ile początkowo pracowała, jako fizjoterapeuta, to z czasem misjonarze uznali, by potencjał młodej, rzutkiej Europejki wykorzystać na szerszym froncie. I rzucili ją w wir szkolnictwa. Miała administrować siedem szkół, największa liczyła siedmiuset uczniów, te mniejsze były oddalone o siedziby misji nawet o siedemdziesiąt kilometrów.
- By do nich dotrzeć, trzeba było zapuścić się w głąb buszu na motorze, po drogach, które czasem trzeba było wyznaczać samemu – wspomina.
Gdy tylko zorientowała się, że tamtejsi nauczyciele mają dosyć osobliwy stosunek do pracy, uznała, że czas to zmienić. Twardo stała na stanowisku, że dzieci powinny jednak jakąś wiedzę z zajęć wynosić.
- Jeździłam po szkołach, przychodziłam na lekcje, sprawdzałam, jak są prowadzone. Wszystko to z myślą o dzieciach i ich dobru – dodaje.
Nauka odpowiedzialności
Ośrodki misyjne z udziałem świeckich są prowadzone w Afryce od ćwierćwiecza. Wpisały się mocno w środowisko, ludzi, otoczenie. I bardzo szybko zaczęły być utożsamiane z miejscem, w którym „biali” po prostu rozdają dary. Tubylcy nie bardzo chcieli zrozumieć, że taka polityka się skończyła.
- Chcesz coś dostać? Jest ci to potrzebne? Mówiłam im: przynieś trochę manioku, jadalne liście, trochę drewna na opał, ryby. Cokolwiek, nawet zabawkę z drewna czy trzciny, które robiły ich dzieci. Tłumaczyłam im, że ja wkrótce wyjadę, nie wiadomo, jak długo przetrwa misja, a oni muszą nauczyć się odpowiedzialności za siebie i swoje rodziny – wspomina.
Misja to również, a może przede wszystkim, pomoc medyczna. Gdy w bardzo małych wioskach pojawiali się lekarze, kolejki liczyły setki osób. Niektórzy mieli kontakt z medykami po raz pierwszy w życiu. Gdy udało się do wioski ściągnąć chirurgów, ci praktycznie nie odchodzili od stołów.
- Często po takich operacjach lekarze ordynowali rehabilitację czy fizjoterapię. Tym zajmowałam się już ja razem z miejscowym fizjoterapeutą, który był świetny w swoim fachu – podkreśla.
Postawiła na nogi personel szpitala
Najbardziej jednak w pamięci zapadła jej jedna data – 8 marca. Do ośrodka zdrowia, w którym pracowała, przyszedł ojciec Pigmejki. Zapłakany opowiedział o córce, która z bólami porodowymi szła 40 kilometrów do miejscowego szpitala.
- Pełna złych przeczuć zaczęłam dopytywać, co się dzieje, czemu tak płacze – opowiada. - Okazało się, że młoda kobieta od trzech dni nie może urodzić. I tak naprawdę on nie wie, gdzie szukać dla niej pomocy, a z „porodówki” wysyłają go do misji po kolejne leki – dodaje.
Monika, jak burza, wpadła do szpitala. Postawiła na nogi niemal wszystkich. Wyszło na jaw, że lekarz ciężarnej nie widział na oczy, położne też nie były za specjalnie zorientowane w sytuacji. Wymusiła więc szczegółowe badanie, po którym lekarz zarządził cesarskie cięcie.
- Wyciągnięty na świat maluch nie dawał jednak oznak życia – wspomina.
Personel zdawał się nie przejmować za bardzo. Trochę wedle zasad dżungli: jak przeżyje, to żyć będzie. Monika nie dała za wygraną. Położyła noworodka na biurku i zaczęła masaż serduszka.
- Po chwili zaczął płakać – opowiada z przejęciem.
Niedługo później kobieta wróciła do swojej wioski z narodzonym dzieckiem. Jakie były ich dalsze losy, Monice nie było jej dane się dowiedzieć.
- Za to zyskałam przydomek „policjantka od Pigmejów” – uśmiecha się.
Dziewczyna, która nie lubi stagnacji
Pierwszy kontrakt przewidywał, że w Republice Środkowoafrykańskiej spędzi dwa lata. Mimo wszystko zdecydowała się przedłużyć pobyt. Powodów było wiele, a najważniejszy pośród nich – by misja mogła być kontynuowana, by nowo otwarte szkoły mogły funkcjonować. Monika stagnacji nie zna, jak to ona, lubi sobie stawiać wyzwania. Z tamtejszą społecznością i oczywiście misją prowadzoną przez kombonianów zaczęła budowę kaplicy. Był maj 2022 roku. Budowa domu w Polsce, to już jest wyzwanie, a co dopiero budowa czegokolwiek w środku Afryki. Może papierologii stosowanej jest trochę mniej, ale za to gimnastyki z pozyskaniem materiałów budowlanych w cenie, która mieści się w budżecie, jest już bez liku.
Poza tym afrykańska kaplica to tak naprawdę niewielki prosty dom. Nie ma strzelistych wież ani wymyślnych architektonicznych alegorii. Buduje się najprościej, z tego co jest dostępne.
- By wydobyć żwir czy piasek, członkowie wspólnoty lub wynajęci przez nich ludzi nurkowali do dna rzeki i garnek po garnku wyciągają budulec – opowiada.
Monice skóra cierpła na plecach, bo chwila nieuwagi groziła śmiercią. Gdy prosiła, by na siebie uważali, odpowiadali jej prawie ze wzruszeniem ramion: jesteśmy fachowcami!
Kaplica stoi i służy, a Monika wróciła do kraju. Misja, w której pracowała, cały czas działa. Nie uważa, że robiła coś wyjątkowego, a starała się jak najlepiej wykonać zadania, które zostały jej powierzone. W Polsce, by nie stracić prawa do wykonywania zawodu, musiała zacząć szukać pracy. Rozesłała cv. I na odpowiedź nie musiała długo czekać.
- Na rozmowie bez szczególnych wstępów zostałam zapytana o Afrykę – śmieje się. - Równie szybko dostałam angaż – dodaje.
Czego się obawia po powrocie?
- Zimy – jest rozbrajająco szczera. - Chyba zrobiłam się zdecydowanie ciepłolubna – przyznaje szczerze.
