Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przez pięć lat pracowała w ośrodku misyjnym w Republice Środkowoafrykańskiej. Dzieliła się wiedzą, uczyła radzenia z codziennością

Halina Gajda
Halina Gajda
Monika, z wykształcenia fizjoterapeutka w Afryce pracowała nie tylko w swoim zawodzie, ale również w szkolnictwie. Miała też okazję poznac tajniki budownictwa
Monika, z wykształcenia fizjoterapeutka w Afryce pracowała nie tylko w swoim zawodzie, ale również w szkolnictwie. Miała też okazję poznac tajniki budownictwa archiwum prywatne
Od kiedy Monika wróciła z Afryki, nie mówi: nie potrafię, nie wiem. Wszystkie zdania, które niegdyś zaczynała od „nie”, zamieniła na „spróbuję”. Tysiące kilometrów stąd przetrwała kadencję Sejmu, pandemię, kwarantanny. Covidem się nie zaraziła, ale malarią już tak. Pięć lat pracowała jako świecka misjonarka. Z dala od domu i cywilizacji w rozumieniu wanny z jacuzzi, mediów społecznościowych, szybkiego łącza internetowego i robota kuchennego za kilka tysięcy złotych.

Monika Jamer, łużnianka, świecka misjonarka. Pierwsza myśl na te słowa: pojechała do Afryki, by chodzić od wioski do wioski i głosić Słowo. Pokorna, skromna, poważna. W szarej sukience do ziemi. Tymczasem ze zdjęć spogląda Monika w zwiewnej kolorowej bluzce i szortach, w klapkach i z uśmiechem, który zaraża nawet przez fotografię. Ani śladu zgrzebnych strojów, ani twarzy pełnej uniesienia. Nawet można się dopatrzyć lekkiego makijażu. Bo przecież Słowo ma być radością i nadzieją. Nie udręką.

Wybór oddała w ręce ślepego losu

Iskierka niesienia pomocy zapaliła się w niej jeszcze w gimnazjum. Chodziła wtedy na spotkania grupy młodzieżowej w swojej parafii.

- Poznałam wikarego, ks. Łukasza, który po czasie posługi u nas, wyjechał do Kazachstanu, by tam prowadzić parafię - wspominała. - Jego opowieści o pracy misjonarzy, o życiu ludzi w odległych zakątkach świata pokazały jej istotę – dodaje.

Zaczęła szukać zgromadzeń, które prowadzą misje we współpracy ze świeckimi. Natrafiła na trzy: salezjanów, klaretynów i kombonianów. Nie wiedziała, jaki klucz wyboru powinna zastosować, więc zdecydowała się na ślepy traf. Wyliczankę. Wypadło na kombonianów. Ona chciała do Boliwii, oni zaś zaproponowali Afrykę. Nie była przekonana, ale w końcu się zdecydowała. Przeszła procedurę kwalifikacyjną, ale wcześniej wprowadziła w konsternację całą rodzinę. Bo fakt wyjazdu oznajmiła im jednym zdaniem: jadę do Afryki, na misje. Najpierw osłupieli, chwilę później uznali, że i owszem jedzie, ale palcem po mapie. W końcu jednak uścisnęli, pobłogosławili i zaczęli trzymać kciuki. Ona zaś, już gdy była na miejscu, starała się nie przysparzać im powodów do zamartwiania i nie opowiadać zbyt rozwlekle o kłopotach w pracy, czy tych zwykłych – codziennych.
- Najwyżej, już po wszystkim mówiłam, że miałam malarię, ale lekko przeszłam – opowiada.

Wir obowiązków i brak czasu na strach

Niedługo po wyjeździe Moniki, do Europy dotarła pandemia. Zaczęły się kwarantanny, raporty o zakażeniach, kolejne obostrzenia. Wieści docierały do niej z opóźnieniem. Zresztą przez cały pięcioletni pobyt, tak naprawdę nie miała czasu się bać. O ile początkowo pracowała, jako fizjoterapeuta, to z czasem misjonarze uznali, by potencjał młodej, rzutkiej Europejki wykorzystać na szerszym froncie. I rzucili ją w wir szkolnictwa. Miała administrować siedem szkół, największa liczyła siedmiuset uczniów, te mniejsze były oddalone o siedziby misji nawet o siedemdziesiąt kilometrów.

- By do nich dotrzeć, trzeba było zapuścić się w głąb buszu na motorze, po drogach, które czasem trzeba było wyznaczać samemu – wspomina.

Gdy tylko zorientowała się, że tamtejsi nauczyciele mają dosyć osobliwy stosunek do pracy, uznała, że czas to zmienić. Twardo stała na stanowisku, że dzieci powinny jednak jakąś wiedzę z zajęć wynosić.
- Jeździłam po szkołach, przychodziłam na lekcje, sprawdzałam, jak są prowadzone. Wszystko to z myślą o dzieciach i ich dobru – dodaje.

Nauka odpowiedzialności

Ośrodki misyjne z udziałem świeckich są prowadzone w Afryce od ćwierćwiecza. Wpisały się mocno w środowisko, ludzi, otoczenie. I bardzo szybko zaczęły być utożsamiane z miejscem, w którym „biali” po prostu rozdają dary. Tubylcy nie bardzo chcieli zrozumieć, że taka polityka się skończyła.

- Chcesz coś dostać? Jest ci to potrzebne? Mówiłam im: przynieś trochę manioku, jadalne liście, trochę drewna na opał, ryby. Cokolwiek, nawet zabawkę z drewna czy trzciny, które robiły ich dzieci. Tłumaczyłam im, że ja wkrótce wyjadę, nie wiadomo, jak długo przetrwa misja, a oni muszą nauczyć się odpowiedzialności za siebie i swoje rodziny – wspomina.

Misja to również, a może przede wszystkim, pomoc medyczna. Gdy w bardzo małych wioskach pojawiali się lekarze, kolejki liczyły setki osób. Niektórzy mieli kontakt z medykami po raz pierwszy w życiu. Gdy udało się do wioski ściągnąć chirurgów, ci praktycznie nie odchodzili od stołów.
- Często po takich operacjach lekarze ordynowali rehabilitację czy fizjoterapię. Tym zajmowałam się już ja razem z miejscowym fizjoterapeutą, który był świetny w swoim fachu – podkreśla.

Postawiła na nogi personel szpitala

Najbardziej jednak w pamięci zapadła jej jedna data – 8 marca. Do ośrodka zdrowia, w którym pracowała, przyszedł ojciec Pigmejki. Zapłakany opowiedział o córce, która z bólami porodowymi szła 40 kilometrów do miejscowego szpitala.
- Pełna złych przeczuć zaczęłam dopytywać, co się dzieje, czemu tak płacze – opowiada. - Okazało się, że młoda kobieta od trzech dni nie może urodzić. I tak naprawdę on nie wie, gdzie szukać dla niej pomocy, a z „porodówki” wysyłają go do misji po kolejne leki – dodaje.

Monika, jak burza, wpadła do szpitala. Postawiła na nogi niemal wszystkich. Wyszło na jaw, że lekarz ciężarnej nie widział na oczy, położne też nie były za specjalnie zorientowane w sytuacji. Wymusiła więc szczegółowe badanie, po którym lekarz zarządził cesarskie cięcie.

- Wyciągnięty na świat maluch nie dawał jednak oznak życia – wspomina.

Personel zdawał się nie przejmować za bardzo. Trochę wedle zasad dżungli: jak przeżyje, to żyć będzie. Monika nie dała za wygraną. Położyła noworodka na biurku i zaczęła masaż serduszka.
- Po chwili zaczął płakać – opowiada z przejęciem.
Niedługo później kobieta wróciła do swojej wioski z narodzonym dzieckiem. Jakie były ich dalsze losy, Monice nie było jej dane się dowiedzieć.
- Za to zyskałam przydomek „policjantka od Pigmejów” – uśmiecha się.

Dziewczyna, która nie lubi stagnacji

Pierwszy kontrakt przewidywał, że w Republice Środkowoafrykańskiej spędzi dwa lata. Mimo wszystko zdecydowała się przedłużyć pobyt. Powodów było wiele, a najważniejszy pośród nich – by misja mogła być kontynuowana, by nowo otwarte szkoły mogły funkcjonować. Monika stagnacji nie zna, jak to ona, lubi sobie stawiać wyzwania. Z tamtejszą społecznością i oczywiście misją prowadzoną przez kombonianów zaczęła budowę kaplicy. Był maj 2022 roku. Budowa domu w Polsce, to już jest wyzwanie, a co dopiero budowa czegokolwiek w środku Afryki. Może papierologii stosowanej jest trochę mniej, ale za to gimnastyki z pozyskaniem materiałów budowlanych w cenie, która mieści się w budżecie, jest już bez liku.

Poza tym afrykańska kaplica to tak naprawdę niewielki prosty dom. Nie ma strzelistych wież ani wymyślnych architektonicznych alegorii. Buduje się najprościej, z tego co jest dostępne.

- By wydobyć żwir czy piasek, członkowie wspólnoty lub wynajęci przez nich ludzi nurkowali do dna rzeki i garnek po garnku wyciągają budulec – opowiada.

Monice skóra cierpła na plecach, bo chwila nieuwagi groziła śmiercią. Gdy prosiła, by na siebie uważali, odpowiadali jej prawie ze wzruszeniem ramion: jesteśmy fachowcami!

Kaplica stoi i służy, a Monika wróciła do kraju. Misja, w której pracowała, cały czas działa. Nie uważa, że robiła coś wyjątkowego, a starała się jak najlepiej wykonać zadania, które zostały jej powierzone. W Polsce, by nie stracić prawa do wykonywania zawodu, musiała zacząć szukać pracy. Rozesłała cv. I na odpowiedź nie musiała długo czekać.
- Na rozmowie bez szczególnych wstępów zostałam zapytana o Afrykę – śmieje się. - Równie szybko dostałam angaż – dodaje.
Czego się obawia po powrocie?
- Zimy – jest rozbrajająco szczera. - Chyba zrobiłam się zdecydowanie ciepłolubna – przyznaje szczerze.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska