To nic, że geograficznie to dosłownie środek kontynentu, ale tak naprawdę koniec świata - nie będzie internetu, telefonu, żeby zadzwonić do rodziców i poskarżyć się na trudną pracę czy zwyczajnie, na natrętne muchy albo pochwalić sukcesami w misji. Na miejscu komputer i smartfon, to tak naprawdę może odłożyć gdziekolwiek i zapomnieć o nich na dwa lata. Tyle bowiem trwa kontrakt, który podpisała.
Ewangelizacja ma wiele obliczy
Monika Jamer. Łużnianka z korzeni rodzinnych. Fizjoterapeutka z wykształcenia. Szatynka w okularach i z delikatnym makijażem. Oprócz subtelnej urody ma jeszcze jedną cechę - gaduła z niej, że hej. Bynajmniej, nie nawija, co ślina na język przyniesie. Opowiada. Tak po prostu. Barwnie, z emocjami, radością w oczach. Jak czuje. Ma fach w ręku, ale stabilizację życiową typu dom-drzewo-dzieci odkłada na później. Ona chce do Afryki. Zaraziła się nią - można powiedzieć. Jest świecką misjonarką, od Świeckich Misjonarzy Kombonianów. Ma już za sobą dwukrotny pobyt w Kenii. Pokazywała tubylcom kościół katolicki, wiarę w zmartwychwstanie, dekalog. Inaczej, niż sobie to wyobrażamy.
- Trudno im przecież opowiadać o Bogu, podczas gdy oni są najzwyczajniej w świecie głodni, spragnieni, chorzy - mówi wprost. - Trzeba inaczej: pokazać zainteresowanie, wysłuchać, podać rękę, czasem po prostu pomóc w codziennych czynnościach. Bożą miłość pokazać sobą i mieć nadzieję, że i oni się na nią otworzą - opisuje.
Iskierka niesienia pomocy zapaliła się w niej jeszcze w gimnazjum. Chodziła wtedy na spotkania grupy młodzieżowej w swojej parafii. - Poznałam wikarego, ks. Łukasza, który po czasie posługi u nas, wyjechał do Kazachstanu, by tam prowadzić parafię - wspomina. - Jego opowieści o pracy misjonarzy, o życiu ludzi w odległych zakątkach świata pokazały jej istotę - dodaje.
Zaczęła szukać zgromadzenia, które prowadziłoby misje, również we współpracy ze świeckimi. Znalazła trzy: salezjanów, klaretynów i wspomnianych kombonianów. Ponieważ wiedziała, że, trudno się jej będzie zdecydować, więc zdała się na ślepy traf. Trzy losy, wyliczanka. Wypadło na kombonianów. Zaraz poczyniła postanowienie: jeśli wyjazd na misje, to tylko Ameryka Południowa, najlepiej Boliwia. Szybko przyszło jej zweryfikować plany.- Dowiedziałam się, że w tym momencie nie ma takiej możliwości - opowiada.
Misjonarze zaproponowali jej Afrykę, Kenię.- Zgodziłam się, ale bez większego przekonania - przyznaje szczerze. - Pojechałam. I wsiąknęłam w Kenię, jak woda w gąbkę - mówi już poważnie.
Pokazać wiarę własnym życiem
Wedle statystycznych wskaźników, Republika Środkowoafrykańska to jeden z najbiedniejszych, ale też najbardziej niebezpiecznych krajów świata. Trwający kilka lat wojenny chaos niemal zrównał kraj z ziemią. Pewnie, w wielkich miastach, życie wygląda inaczej, niż na prowincji, ale nic nie zmienia, że zagrożenie czyha na każdym kroku. Monika mówi: nie boję się, ale nie jestem żadną bohaterką, odważna też nie jestem. - Równie dobrze mogę zginąć w wypadku przed własnym domem - mówi rozbrajająco szczerze. - Wierzę, że jest Ktoś, kto czuwa nade mną - jest przekonana.
Wielkim wsparciem są dla niej rodzice i rodzeństwo. Choć nie brakowało chwil, gdy i oni patrzyli na nią z mieszanką niedowierzania, strachu, pewnie i jakiejś podejrzliwości o to, co tak naprawdę kryje się w jej głowie, w co się zaangażowała. Pierwsze przygotowania gruntu do tego, by powiedzieć bliskim o wyjeździe do Kenii swoje trwały. W końcu się odważyła. - Oświadczyłam rodzicom treściwie: jadę do Afryki, na misje - wspomina. - Usłyszałam: chyba palcem po mapie - opowiada dalej.
Ostatecznie bliscy westchnęli, ale uściskali mocno i pobłogosławili na odjezdnym. Na miejscu Monikę onieśmieliła gościnność i serdeczność, z którą mieszkańcy slumsów, członkowie plemion Pokot i Turkana przyjęli gości z Europy. Któregoś razu podczas mszy świętej rozpętała się ulewa.
- Nie było kaplicy, namiotu. Po prostu odprawiana była pod drzewem. Byliśmy wszyscy mokrzy od stóp do głów, a ksiądz musiał skrócić nabożeństwo. Po nim trafiliśmy do kobiety, która wcześniej zaprosiła nas na poczęstunek. Gdy zobaczyła przedwczesnych gości - nie zdążyła jeszcze ugotować posiłku - wysłała swojego syna po fantę do sklepu oddalonego o trzydzieści kilometrów. Chłopak wsiadł na motorek i pojechał, bo tak bardzo chcieli nas przyjąć, jak najlepiej. I na nic zdały się przekonywania, że nic takiego nie jest potrzebne - wspomina.
Podczas drugiego wyjazdu do Kenii, Monika pracowała w ośrodku dla dzieci niepełnosprawnych. Spotkała tam około dziesięcioletniego chłopczyka na wózku. Leżąc, spędzał na nim całe dnie. Zaczęła go rehabilitować. Po dwóch tygodniach potrafił usiąść na ławce. Po kolejnych dniach - zaczął wstawać, potem stawiać pierwsze kroki o balkoniku. Zaczął nawet naukę w szkole, o czym marzył. Monika o swoim udziale w sukcesie chłopca mówi skromnie. - Pokazałam tylko, jak ćwiczyć. Nic więcej. Reszta to jego praca - mówi spokojnie.
Praca na wielu polach
Misje to wyzwanie, nie, tylko jeśli chodzi o ewangelizację, ale i codzienność. Zderzenie z innym klimatem, bakteriami, warunkami sanitarnymi, mentalnością, czy nawet jadłospisem, nie każdy jest w stanie udźwignąć.- Czasem lepiej nie zastanawiać się, czym jesteśmy częstowani albo na jakiej wodzie została ugotowana herbata, którą właśnie dostaliśmy - mówi szczerze.
Właśnie z herbatką miała przygodę. Otóż wedle kenijskiej tradycji, gościom podaje się herbatę z dużą ilością cukru i mleka. Kubek z napojem też do małych nie należy. Na oko - półlitrowy. Monika skosztowała, żołądek zwinął się jej w kłębek, gotów do obrony. Nie chciała robić gospodarzom przykrości i wypiła wszystko.
- Potem dowiedziałam się, że w dobrym tonie jest upić łyczek, a resztę oddać dzieciom gospodarzy, których zazwyczaj jest gromadka - wspomina z uśmiechem. - A ja zastanawiałam się, dlaczego tak bacznie mi się przyglądają - wzdycha.
Kilka dni temu w kościele pod wezwaniem św. Jacka w Opolu-Kolonii Gosławickiej, odbyła się uroczystość posłania misjonarki. Krzyż misyjny nałożył jej bp. Andrzej Czaja.nDiecezja opolska przyjęła ją z wielką życzliwością. Pomagała i nadal pomaga w organizacji wyjazdu. Cały czas deklaruje wsparcie na wszystkich frontach.
Na uroczystości byli rodzice Moniki, bliscy, społeczność tamtejszej parafii. Wszyscy mocno jej kibicują, zapewniają o wsparciu, pamięci w modlitwie. Łużnianka już wie, że jej celem jest Mongoumba, placówka kombonianów na granicy z Demokratyczną Republiką Konga.
- Jestem bardzo, ale to bardzo wdzięczna Misjonarzom Kombonianom za cały okres przygotowań i wsparcie w mojej decyzji o wyjeździe - podkreśla.
Po wielokroć powtarza, że to żaden wyczyn ani bohaterstwo, a tak naprawdę, to ona więcej zyskuje, niż ci, do których jedzie.
- Możemy się uczyć, mamy co jeść, gdzie mieszkać. Mamy czystą wodę i toaletę w łazience -wylicza. - Dla nas to oczywiste. Tam, w Afryce już nie - podkreśla.
Z racji wykształcenia - przypomnijmy, że Monika jest fizjoterapeutką - będzie pracować z chorymi i niepełnosprawnymi, ale jest otwarta na wszystkie zadania. Tam, gdzie jedzie, nie ma zasięgu telefonii komórkowej, nie ma internetu.
- Cały czas powtarzam rodzicom, żeby przywykli, iż brak wiadomości, to dobra wiadomość - mówi. - Co ma mnie spotkać, to i tak spotka. Bez względu na to, gdzie będę - podkreśla.
Złożyła już wniosek o wizę. Wyjedzie jeszcze przed Wielkanocą.
- Już nie mogę się doczekać - mówi z mocą.
ZOBACZ KONIECZNIE