Promienie słoneczne mogą powodować nowotwór skóry. Jak się chronić?

To chyba pierwszy przypadek, by jakiś artysta występował dzień po dniu dwa razy w Tauron Arenie. Tym razem ponieważ bilety na piątkowy koncert sprzedały się błyskawicznie, agencja Live Nation zdecydowała się zorganizować drugi w sobotę. I to był dobry ruch, bo również ten występ sprawił, że Tauron Arena wypełniła się po brzegi. Przede wszystkim były to dziewczyny i kobiety, a panowie stanowili zdecydowaną mniejszość. Nic więc dziwnego, że kiedy Justin Timberlake wyszedł na scenę, halę wypełnił przeszywający wrzask entuzjazmu.
Amerykański gwiazdor nie zawiódł swych fanek. Zaczął bardzo mocno i wręcz agresywnie od ekspresyjnego funku, buchającego zmysłowym żarem. Usłyszeliśmy „No Angels”, „LoveStoned” i „Like I Love You”, a publiczność od razu wstała z miejsc i oddała się tanecznym pląsom. Timberlake wyglądał elegancko, ale ubrany był na sportowo, tańczył z lekkością i biegał żwawo po scenie, a przecież nie jest już młodzieniaszkiem i kończy w tym roku 43 lata.
Fankom jednak zupełnie to nie przeszkadzało. I nic dziwnego: bo amerykański piosenkarz wie, jak się robi show. W połowie koncertu przeszedł korytarzem między fanami na mniejszą scenę naprzeciw tej głównej. Tam wykonał balladowe piosenki, grając na gitarze i na klawiszach. Widownia odśpiewała z nim chóralnie „Selfish” i „What Goes Around”, a szczęśliwcy, którzy wykupili horrendalnie drogie bilety tuż przy tej małej scenie, mogli z nim nawet przybić piątkę.
Na finał Timberlake wrócił na dużą scenę i zaserwował ponownie ogniste piosenki – „Can’t Stop The Feeling”, „Rock Your Body” i „SexyBack”. Podczas wykonywania na bis „Mirrors” wszedł na wielki sześcian wiszący nad głowami publiczności – i w ten sposób pożegnał się z Krakowem. Jego występy w Tauron Arenie zapamiętamy jako perfekcyjnie przygotowane i odegrane show, które największą radość sprawiło przede wszystkim młodszym fanom (a raczej fankom) popu.