Postanowił, że nie popuści i wraz z żoną sprawę skierował do prokuratury. Twierdzi, że dziecko zmarło w wyniku zaniedbań lekarza ze Szpitala Specjalistycznego im. Jędrzeja Śniadeckiego.
7 grudnia Mariola S. zgłosiła się do izby przyjęć oddziału ginekologiczno-położniczego sądeckiego szpitala.
Była w 34 tygodniu ciąży. Lekarze zdecydowali, że konieczne jest cesarskie cięcie. Dziecko zmarło. - A przecież przez niemal cały czas dziecko rozwijało się prawidłowo - mówi Rafał S.
Tydzień wcześniej lekarz prowadzący panią Mariolę zdiagnozował zatrucie ciążowe. Zalecił hospitalizację. W szpitalu kobieta leżała trzy dni.
W tym czasie - jak twierdzi młode małżeństwo - objawy, m.in. obrzęk nóg i nadciśnienie, nie ustąpiły. Jednak lekarze twierdzili, że wyniki badań pacjentki mieszczą się w normie i wypisali ją
do domu. Kobieta twierdzi, że zastosowała się do wszystkich zaleceń: brała leki i dużo leżała.
Mimo to bardzo źle się czuła.
Znów poszła do lekarza, a ten nakazał natychmiast udać się do szpitala. Pan Rafał i pani Mariola twierdzą, że to wtedy doszło do zaniedbań, w wyniku których ich dziecko zmarło. - To wszystko
za długo trwało. Lekarze wozili żonę od gabinetu do gabinetu, robili różne badania, a czas mijał nieubłaganie - opowiada pan Rafał.
W szpitalu panią Mariolę badał lekarz ginekolog-położnik Paweł Karpiel. Dziś zapewnia, że on i jego koledzy zrobili wszystko tak szybko, jak tylko się dało, żeby pomóc młodej mamie i jej nienarodzonemu dziecku.
- Już w czasie pierwszego badania USG stwierdziłem, że tętno dziecka jest bardzo słabe
- relacjonuje lekarz. Wezwał więc na konsultację innego dyżurującego w szpitalu kolegę.
- Decyzja o cesarskim cięciu została podjęta niemal natychmiast, zaraz po wykonaniu niezbędnych badań. Zabieg został wykonany w trybie pilnym - zapewnia Karpiel.
Małżeństwo twierdzi jednak co innego. - Żona miała zostać przygotowana przez położną do zabiegu - wspomina mężczyzna. Mówi, że sam stał na korytarzu.
Nagle usłyszał krzyk położnej. Wołała go, żeby pomógł jej przenieść żonę z fotela na nosze. - Gdy wszedłem do gabinetu, zobaczyłem Mariolę całą we krwi. Odkleiło się łożysko, położna krzyczała, żeby jej szybko pomóc - z trudem opowiada o dramacie.
Dziecko urodziło się z punktacją zero w skali Apgar. Miało niewydolność oddechowo-krążeniową.
Po reanimacji przyznano mu zaledwie jeden punkt i podłączono do aparatury mającej podtrzymać życie. - Dziecko zaraz po cesarskim cięciu było reanimowane, w wyniku czego udało nam się przywrócić akcję serca.
Jednak pozostałe funkcje życiowe były wciąż bardzo słabe. Po kilkunastu godzinach przestało reagować na leki i zmarło w wyniku niewydolności oddechowo-krążeniowej - informuje Irena Gawrońska, ordynator oddziału neonatologicznego sądeckiego szpitala.
O tym jednak ojciec dziecka dowiedział się dopiero następnego dnia. Nikt nie powiadomił go
o śmierci synka. O to pan Rafał również ma pretensje do szpitala. - Pielęgniarki miały mój numer telefonu - mówi. - Obiecały, że będą dawały mi znać, jeśli stan dziecka się zmieni. Nie zadzwoniły, więc na drugi dzień przyszedłem do szpitala z nadzieją, że dziecko ma się lepiej. Tymczasem od żony dowiedziałem się, że Kacperek zmarł nad ranem... - tu głos pana Rafała się urywa.
I na to szpital ma odpowiedź. - Informacje o bliskich można uzyskać tylko osobiście - wyjaśnia Gawrońska.
Pan Rafał i pani Mariola postanowili o całej sprawie zawiadomić prokuraturę. - Prowadzone
są czynności sprawdzające nieprawidłowości w sądec- kim szpitalu - mówi Waldemar Kriger z Prokuratury Rejonowej w Nowym Sączu.
Biegli sądowi orzekną, czy doszło do błędu w sztuce - dodaje. Sprawa może zostać także zbadana przez rzecznika odpowiedzialności zawodowej Okręgowej Izby Lekarskiej w Krakowie.
Tymczasem Paweł Karpiel wskazuje inny powód tragicznego finału.
- Matka za późno zgłosiła się do szpitala. Pewnie od kilkunastu godzin nie czuła ruchów dziecka
- przypuszcza lekarz. Pan Rafał odpowiada: - Jeszcze w nocy czułem ruchy mojego synka.