https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Rodzinne biznesy wracają do łask

Barbara Sobańska
Adam Wojnar
Po wojnie szyldy rodzinnych firm zniknęły z pejzażu polskich miast i miasteczek. Jeśli nieliczne przetrwały, to tylko dzięki determinacji właścicieli przywiązanych do własnego biznesu, którzy uważają, że tę tradycję warto przekazywać następnym pokoleniom. Dziś znów są na topie - pisze Barbara Sobańska

Kasia Bielcówna to czwarte pokolenie fotografów w tej rodzinie. Ma 31 lat, dyplom krakowskiej ASP w kieszeni i sporo sukcesów artystycznych na koncie. Właśnie przeprowadza w rodzinnym zakładzie fotograficznym przy placu Inwalidów 6 małą rewolucję. Razem ze swoją matką, a zarazem wspólniczką. Znamienne, że i ona, Barbara z domu Bielec, przejęła zakład po ojcu w rewolucyjnym momencie. Wtedy gdy wchodziła fotografia kolorowa.

Jednak zakład fotograficzny Bielca do dziś słynie z czarno-białych portretów wykonywanych XIX-wieczną techniką. Aby podobny efekt uzyskać używając aparatu cyfrowego, potrzebny byłby doskonały sprzęt i ogromne umiejętności. Już na pierwszy rzut oka widać, że zdjęcia od Bielca są inne, niepodrabialne. Dlatego zakład ma stałych klientów, którzy tradycję fotografowania się u Bielca też przekazują sobie z pokolenia na pokolenie. A kolejne pokolenia Bielców uczą się techniki od swoich rodziców i dziadków.

Siła tradycji
Kasia nigdy nie myślała, że będzie prowadzić rodzinny biznes. Ale w pewnym momencie wniknęła weń i uznała, że musi to kontynuować. - Szkoda zaprzepaścić tę tradycję - wyjaśnia Bielcówna. - Czuję się związana z tym zakładem, nie chcę, żeby przepadł.

- Firmy rodzinne, które na kilkadziesiąt lat socjalistycznej gospodarki zniknęły z polskiego rynku, wracają, co więcej, przeżywają swój renesans - mówi Mirosław A. Boruc z Instytutu Marki Polskiej. - Odrabiają stracony czas, gdy na świecie rozwijały się rodzinne marki.

Boruc podkreśla, że bardzo istotne jest przekazywanie interesów, że przedsiębiorczość rozbuchana na moment nic nie znaczy. Siła tkwi właśnie w kontynuacji, w tym, by przekazać firmę w dobre ręce. A czyjeż są lepsze od rodzinnych? Wszak więzy krwi są najsilniejsze z możliwych.

- Dziś na scenę wkracza pokolenie dwudziestoparolatków po studiach, znające języki, obyte w świecie, rozkręca firmy dziadków - mówi Boruc. - Wnukom jest łatwiej, gdyż dzieci - no może poza środowiskiem prawniczym - buntują się, nie chcą robić tego, co rodzice. Wnuki nie mają takich oporów.

Nabyły wiedzę marketingową i piarową, internet nie ma przed nimi tajemnic. Wprowadzają rynkowe nowinki. Ale bazują na tradycji - przekazanych im przez rodziców umiejętnościach i wypracowanej renomie nazwiska. Widać to chociażby po liczbie szyldów na ulicach.

- Wcześniej, z obawy przed domiarem, firmy miały dosyć idiotyczne nazwy, dziś na szyldy wracają nazwiska, ludzie są z nich dumni - wyjaśnia Mirosław Boruc. - Firma rodzinna oznacza większe zaufanie. Ludzie mają bowiem do stracenia bardzo wiele: twarz i nazwisko. Dlatego utrzymują wysoki poziom świadczonych usług, co w ciężkich czasach liczy się szczególnie.

Ciężkie czasy, pomimo wracającej mody na takie firmy, przeżywają również rodzinne biznesy. Funkcjonują w warunkach konkurencji globalnych konsorcjów, produkujących tanim kosztem w Chinach i Indiach. One też przetrwały niejedną dziejową zawieruchę, która dla małej firemki zwykle oznacza wielki wstrząs.

Zakład Fotograficzny Bielca ma ich na koncie kilka. Z ostatnim właśnie się boryka. Pierwsze tąpnięcie przeżył jeszcze we Lwowie, gdzie Paweł Bielec, dziadek Kasi, po dziesięcioletniej praktyce w Pracowni Portretu i Fotografii Mistrza Cupaka, otworzył swój pierwszy zakład fotograficzny przy ulicy Grodzkiej. Nieuczciwa konkurencja wygnała go do Krakowa rok przed wybuchem drugiej wojny światowej.

Tu w czasie okupacji poznał swoją przyszłą żonę, Marię, która fotograficzne szlify zdobyła w pracowni swojego ojca Wincentego Pawła Michnowskiego. W 1940 r. wzięli ślub i razem prowadzili zakład przy ul. Karmelickiej . Mieli duże wzięcie, gdyż Paweł Bielec zasłynął z niepowtarzalnego stylu, który polegał na operowaniu światłem i retuszu zdjęć ołówkiem na kliszy. W ten sam sposób fotografie robią jego następczynie. Nie żaden photoshop.

Starym analogowym aparatem, odsłaniając kliszę i wpuszczając na nią światło, bez użycia migawki i lamp błyskowych. Tajemnica niepowtarzalnego charakteru tych zdjęć tkwi jednak w operowaniu światłem. Takim ustawieniu fotografowanej osoby, aby wydobyć z niej to co piękne, a ukryć niedostatki urody. To właśnie wyczucie i te umiejętności są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Wchłaniane od dziecka wraz z atmosferą rodzinnego zakładu.

Socjalizm, kapitalizm
W czasach stalinowskich nękano zakład domiarami, ale Bielec jakimś cudem go utrzymał. Nie złamał go stalinizm, a dopiero co rodzący się kapitalizm. W 1993 r. do jego pracowni weszła pewna pani ze swoim adwokatem i nie zwracając uwagi na 90-letniego staruszka, zaplanowała remont. Okazało się, że to nowa właścicielka kamienicy. Bielec przeniósł swój swój dobytek na plac Inwalidów, ale stracił serce do fotografii. Zajął się w malarstwem, które było drugą pasją jego życia - krakowską Akademię Sztuk Pięknych ukończył po pięćdziesiątce.

Wtedy na scenę wkroczyła jego córka Barbara, praktykująca pani architekt. Wcześniej ani jej w głowie nie postało parać się fotografią. Jednak zakład ojca chylił się ku upadkowi. Konkurencja oferowała zdjęcia w kolorze, dysponowała nowoczesnym sprzętem.

- Poczułam odpowiedzialność za dorobek dwóch pokoleń - mówi Barbara Bielec. - Zainwestowałam w sprzęt, który sprowadziłam z zagranicy, a jednocześnie podtrzymywałam tradycję szkoły ojca. Bo to ona jest naszą siłą.

To nie tylko technika, ale i podejście do klienta. Rozmawiają z nim, bo zdjęcie będzie dobre tylko wtedy, gdy człowiek się rozluźni. Wiele osób, poproszonych o uśmiech, płacze i opowiada o swoich troskach i zmartwieniach. To wszystko trwa, czas pracy się wydłuża. Ale chodzi o efekt.

Kolejny cios na zakład Bielca spadł rok temu. Gmina Kraków, od której dzierżawią lokal, podniosła im czynsz o 600 procent, argumentując to koniecznością urynkowienia czynszów. Manewr ten odbił się głośnym echem w mieście, gdyż w jego wyniku wiele od lat obecnych w Krakowie firm - jak choćby słynna Apteka pod Słoniem na rogu Grodzkiej i placu Wszystkich Świętych - zakończyło swój żywot.
Panie Bielec wybrnęły z tego okrężną drogą i postanowiły założyć w swoim zakładzie galerię fotograficzno-malarską.

Wtedy czynsz jest strawny. A mają co w niej prezentować - w archiwum leży ponad milion archiwalnych klisz. Chociażby z takich wydarzeń jak pogrzeb Piłsudskiego czy usypywanie jego kopca, a jeszcze i cała spuścizna po dziadku Barbary, Michnowskim. To nawet cieszy Katarzynę, która podobnie jak dziadek ukochała malarstwo, choć świetnie fotografuje.

Nie bardzo lubi aparat cyfrowy, ale to dziś konieczność. Ludzie przyzwyczaili się do bylejakości, do zdjęć w 10 minut i nie rozumieją, że na dobrą fotografię trzeba poczekać. I więcej za nią zapłacić. W galerii pokażą, że fotografia artystyczna, którą na co dzień praktykują, jest sztuką.
Za jakość ręczę nazwiskiem
Na jakość postawiły też inne rodzinne firmy od lat obecne w Krakowie. W witrynie zakładu optycznego Voigta przy ul. Floriańskiej zobaczymy okulary najlepszych marek jak: Prada, Georgio Armani, D&G, Jaguar, Versace, Gucci - i duży napis: "Rok założenia 1910". Dziś firmę prowadzi Piotr Voigt, a założyła ją jego babka Helena.

- To była prawdziwa businesswoman - wspomina Piotr. - Dziadek prowadził zakład tokarski na rogu Mikołajskiej i św. Krzyża, a babka przy okazji sprzedawała okulary. W 1928 r. kupiła kamienicę przy Floriańskiej, gdzie przeniosła swój sklep z okularami i otworzyła winiarnię. Do dziś zachowały się na zapleczu drewniane drzwi z wyrzeźbionymi na nich gronami wysypującymi się z kosza.

- Zakład przetrwał wojnę, komunę i radzi sobie do dziś - mówi Piotr Voigt. W dużej mierze dzięki jego przełomowej decyzji, że ilość trzeba zamienić na jakość. Miał wtedy 35 lat, mnóstwo zapału i chęci do działania - właśnie wrócił ze studiów optycznych w Niemczech (w Polsce nie było).

- Za komuny nie było różnic między zakładami na Floriańskiej i w Nowej Hucie - opowiada Piotr. - Asortyment był ten sam, ceny wszędzie jednakowe, na szkła monopol miało państwo. Optyków w Krakowie było kilkunastu, dziś jest ich ponad dwustu. Na Floriańskiej, najlepszej ulicy w mieście, był ruch, a więc i klienci. Wyrobiliśmy sobie markę - dodaje.

Kiedy po zmianie ustroju pojawiły się sieci z ogromnymi środkami na marketing, Piotr zaczął sprowadzać określone marki z najwyższej półki. Jako jedyny w Krakowie ma przedstawicielstwo Cartiera. Ale oferuje też asortyment popularny. Aktualne kolekcje i katalogi, te same, co na pokazach mody w Mediolanie i w Paryżu.

- Gdybym ten lokal wynajął bankowi, pewnie zarobiłbym lepiej nic nie robiąc - mówi Piotr Voigt. - Sto lat tradycji jednak zobowiązuje.

Tradycja z przymusu
Tadeusz Mikuła krawaty, muchy i fulary robi tylko ręcznie z najwyższej jakości jedwabiów. Podobnie jak jego ojciec i dziadek, którzy tej sztuki go nauczyli. Chociaż z zawodu jest inżynierem, ojciec przymusił go do przejęcia rodzinnego interesu, który jego dziadek, a Tadeusza pradziad, założył w 1902 r.
Nazwał go "Jan i Na", od swojego imienia i przyjaciela Natana.

Sprzedawali kapelusze, cylindry składane, tzw. szapoklaki, kołnierzyki do koszul i koszule. W czasie wojny działalność zawiesili, gdyż "Na" było zbyt podejrzane. Jan handlował opałem, na który było ogromne zapotrzebowanie. Po wojnie wznowił działalność z synem, ojcem Tadeusza, ale przeniósł zakład z Floriańskiej na plac Dominikański, gdzie istnieje do dziś. Właściwie to zmusił syna, inżyniera lotnika, do szycia krawatów. Zresztą nie tylko do tego.

- Dziadek był bardzo uparty - mówi Tadeusz. - Postawił ojcu warunek: otworzymy znów ten sklep tylko wtedy, gdy znajdziesz sobie żonę Janinę. I znalazł! W 1941 roku ożenił się z Janiną, moją matką, z którą razem zaczęli prowadzić sklep. Jedwab ojciec sprowadzał z Włoch.

Ten szlachetny materiał produkował przyjaciel z czasów wojny, któremu inżynier Mikuła naprawił stare krosna, wprowadzając do nich grzebienie. Tak nawiązał kontakty z Włochami. - A dzisiaj Włosi dyktują trendy - podkreśla Tadeusz. Jest na bieżąco z modą, kolorystyką, wzornictwem. Świetnie mówi po włosku, nieźle po szwedzku i norwesku. Do dziś cytuje po łacinie Owidiusza. W piątym liceum miał świetnych łacinników.

W rodzinnym sklepie Tadeusz ma 600-800 krawatów, prawie każdy inny. Wszystkie szyje ze skosu, ściegiem ręcznym, krytym, elastycznym. Sprzedaje je po 75-120 zł. To mniej niż chce konkurencja, bo przecież sam jest producentem, omija pośredników.

Teraz Tadeusz chciałby - szanując rodzinną tradycję - zmusić do przejęcia sklepu swego syna, ale obawia się, że nie oderwie go od komputerów. Za to jego kuzyn chyba da się namówić. To taki drugi syn, więc wszystko zostanie w rodzinie.

Rodzina - trzon gospodarki
Firmy rodzinne rzadko kiedy są duże. Choć przykład Ikei uczy, że mogą. Wtedy przyjmują formę spółek kapitałowych. Rodzinne biznesy to przede wszystkim mikro- i małe przedsiębiorstwa. Ale 97 proc. firm w Polsce zatrudnia maksimum dziewięciu pracowników. Nie większe są francuskie rodzinne biznesy, a przecież Francja na nie postawiła. Gdy ktoś od kilku pokoleń prowadzi sklep czy zakład usługowy w Paryżu - jest już zamożny. Nie wszyscy marzą o wielkich biznesach.

- Firmy rodzinne utrzymują się głównie dzięki determinacji właścicieli, przywiązanych do własnego biznesu, którzy uważają, że ta tradycja jest warta przekazywania - mówi Andrzej Zdebski, prezydent Izby Przemysłowo-Handlowej w Krakowie. - Tymczasem w Polsce nie ma żadnego programu pomocy dla firm rodzinnych, choć tworzy się takie dla przedsiębiorców w ogóle.

Zdebski ma nawet pomysł, jak wesprzeć rodzinną przedsiębiorczość. Można na przykład stworzyć taki program: jeśli zatrudnisz trzy osoby z rodziny, płacisz za nie tylko jedną trzecią do ZUS-u albo dostajesz kredyt na rozpoczęcie działalności na preferencyjnych warunkach. Chodzi o pokazywanie, że warto prowadzić biznes rodzinny i zachęcać do tego finansowo - przekonuje Zdebski.
Dlaczego warto?
- Rodzina to absolutny trzon, kręgosłup gospodarki, odkąd tylko istnieją interesy - mówi Mirosław A. Boruc. - To rzetelność oparta o pokolenia trwania i solidarność lokalną. - Niestety, zniszczyliśmy polskie tradycyjne marki - ubolewa Zdebski. - Ktoś kupił zakład, zamknął go i po sprawie. Dobre marki upadły, bo nie miały wartości komercyjnej. Dziś wraca moda na marki rodzinne.

Przekonaliśmy się, że supermarket nie jest receptą na wszystko. Jeździmy tam po pewne produkty, ale chleb czy wędlinę wolimy kupić w małym sklepie, bo na pewno codziennie są świeże i dobre. Powoli wraca nostalgia za małymi, identyfikowanymi przedsięwzięciami rodzinnymi. Idziemy do tych firm, bo mamy pewność, że wyjdziemy zadowoleni.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Biznes

Komentarze 2

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

j
juz nie polak
... Majchrowski nie popisałes się!!!... Właśnie dzięki temu artykułowi mozna przekonac sie jak wlasnie Kraków jest miastem z tradycjami... Moze i chciał by byc ale raczej byl póki nie bylo obecnej wladzy przy korycie!!! A fotografie od Bielca byly, sa i beda arcydzielem, dzieki Bielcom mamy fotografie m.in. Karola Wojtyły jak i Józefa Piłsudskiego, które można spotkać w wielu publikacjach... Nie da się ukryć, iż Bielce tworzą historię tego miasta, a raczej próbują, lecz jak widać z artykułu - skutecznie się to uniemożliwia, nie tylko im, ale i wielu rodzinnym firmom...
Przykre...
m
mieszczuch
Fakt, ze foty od Bielca zawsze sa ladne. Tylko niewielu o nich wie.
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska