Justyna Frysztak była w domu razem z synami: 10-letnim Dominikiem i 11-letnim Karolem, którzy dopiero co przyszli ze szkoły. Przygotowywała obiad, który miała za chwilę postawić na stół.
Czekała jeszcze na męża, który kończył pracę o 14 i po drodze miał zabrać z przedszkola 5-letniego Stasia. Zdziwiła się, kiedy w pewnym momencie usłyszała w drugiej części budynku, od strony kotłowni jakieś trzaski.
- Otworzyłam drzwi i wtedy zobaczyłam kłęby gęstego dymu i ogień. Zaczęłam krzyczeć do chłopaków, aby natychmiast uciekali z domu. Ja zdążyłam jedynie zabrać torebkę, w której miałam telefon i też wybiegłam jedynie w tym, co miałam na sobie - opowiada drżącym głosem kobieta.
Była sparaliżowana z emocji i roztrzęsiona. Chciała dzwonić po straż pożarną, ale z tego wszystkiego zapomniała numeru. Dopiero chłopcy pomogli jej zgłosić pożar. Po chwili dodzwoniła się też do męża. Ten już odpalał samochód gaśniczy.
- Jadąc do pożaru modliłem się w duchu, aby to była nieprawda. Miałem nadzieję, że się przesłyszałem, a Justyna coś pomyliła lub wyolbrzymiła pożar- opowiada pan Piotr.
Kiedy zbliżał się do swojego domu tląca się w nim nadzieja z każdą chwilą jednak umierała. Wiarę w to, że będzie dobrze odbierały mu widoczne z oddali coraz gęstsze kłęby dymu, a kiedy dotarł na miejsce w ogniu był już cały budynek. Do środka nie sposób było wejść.
Akcja gaśnicza była utrudniona między innymi z tego powodu, że nie dało się podjechać wozami strażackimi bezpośrednio przed płonący dom. Trzeba było dowozić wodę i tłoczyć ją połączonymi wężami nawet 300 metrów. Co wywołało pożar? Nie wiadomo.
- Straciliśmy wszystko. Nic nie ocalało z tego, co mieliśmy w środku - opowiadają Frysztakowie. Ogień strawił im ubrania, dokumenty, książki i przybory szkolne dzieci, oszczędności i pamiątki rodzinne, ale również całe wyposażenie domu, które przez lata gromadzili. - Niedawno kupiliśmy pralkę, a w sobotę przed pożarem dopiero co uruchomiłem nową lodówkę. Teraz nadaje się jedynie na złom - mówi Piotr.
Pomoc dla pogorzelców przyszła od razu. Pospieszyli z nią dla poszkodowanych sąsiadów niemal od razu mieszkańcy Turzy, miejscowi strażacy oraz urząd gminy. Szkoła wyposażyła dzieci w nowe podręczniki i przybory. Samorząd podstawił na miejsce kontenery, którymi wywożone są spalone pozostałości domu oraz skierował do pomocy pracowników interwencyjnych. Frysztakowie otrzymali też zapomogę finansową, która ma pomóc im otrząsnąć się po tragedii. - Zaoferowaliśmy im mieszkanie zastępcze w Rzepienniku, ale na razie wybrali pobyt u siostry w budynku komunalnym w Turzy - mówi Marek Karaś, wójt Rzepiennika.
Kolegi i jego rodziny w potrzebie nie zostawili też miejscowi strażacy. - Pomagamy w porządkowaniu pogorzeliska i w zbiórce pieniędzy, które są im w tym momencie bardzo potrzebne. Cały czas mogą na nas liczyć - zapewnia Andrzej Jarocha, prezes OSP w Turzy.
Frysztakowie mają rozpoczętą budowę nowego domu, ale jest on w stanie surowym i na razie nie da się w nim mieszkać. Zimę spędzą prawdopodobnie w zaadaptowanych pomieszczeniach gospodarczych.
KONIECZNIE SPRAWDŹ:
FLESZ: Wybory samorządowe 2018 | Jak głosować poza miejscem zamieszkania?