Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sebastian Kawa. Pierwszy człowiek, który przeleciał szybowcem nad Himalajami

Jerzy Filipiuk
Sebastian Kawa (w przedniej kabinie) i Krzysztof Strama lecą nad Himalajami. - Krzysztof, mój uczeń, był drugim pilotem. Pomagał mi w łączności z kontrolerami, robieniu zdjęć i ocenie ryzyka. To ja jednak podejmowałem  większość decyzji i ponosiłem odpowiedzialność za wszystko - mówi  Kawa
Sebastian Kawa (w przedniej kabinie) i Krzysztof Strama lecą nad Himalajami. - Krzysztof, mój uczeń, był drugim pilotem. Pomagał mi w łączności z kontrolerami, robieniu zdjęć i ocenie ryzyka. To ja jednak podejmowałem większość decyzji i ponosiłem odpowiedzialność za wszystko - mówi Kawa Fot. Everest Gliding Project
Lekarz i syn lekarzy spod Tarnowa, czyli Sebastian Kawa, dokonał niesamowitego wyczynu. Jako pierwszy człowiek wzbił się nad najwyższe góry świata bez użycia napędu mechanicznego, czyli - szybowcem!

Nowa era w szybownictwie zaczęła się 21 grudnia 2013 roku. Tego dnia Sebastian Kawa z Międzybrodzia Żywieckiego (z wykształcenia lekarz) wraz z Krzysztofem Stramą z Porąbki k. Czańca (z zawodu architekt) jako pierwsi w dziejach ludzie - wykorzystując wyłącznie siły natury, wznieśli się szybowcem nad Himalajami. Dokonali tego w ostatnim dniu pobytu w Nepalu, kilkanaście godzin przed powrotem do Polski, gdy wydawało się już, że marzenia trzeba będzie odłożyć do wiosny.

Kawa i Strama nie pobili rekordu wysokości, jaki od 2006 roku należy do nieżyjącego już biznesmena i podróżnika Steve'a Fossetta, który osiągnął pułap 14 445 metrów. Nie rekord był jednak celem.

- Fossett leciał w skafandrze kosmicznym. Ja miałem na sobie cienką, puchową kurtkę, dżinsy i półbuty - mówi Kawa. I zdradza, że żonie Annie, tuż przed jego wylotem do Nepalu, śniło się, iż kupuje mężowi... właśnie kosmiczny skafander.
Projekt wyprawy "Everest Gliding" ("Szybowanie nad Everestem) był następujący: Sebastian Kawa leci do Nepalu, jego szybowiec dostaje się tam drogą morsko-lądową, po czym w listopadzie następuje przelot nad pasmem Himalajów, w tym nad najwyższym szczytem świata Mount Everestem. Bez problemu udało się jednak zrealizować to pierwsze.

Na szczytach... biurokracji

Plan zakładał, że szybowiec, wysłany z Polski we wrześniu, 24 października dotrze do Kalkuty w Indiach, a trzy dni później do liczącej około 250 tys. mieszkańców Pokhary w Nepalu. Tymczasem na miejscu przeznaczenia pojawił się dopiero 19 grudnia. Problemy zaczęły się już na początku ekspedycji. Ciężarówka przewożąca szybowiec spóźniła się na statek, który odpływał do Kalkuty. W efekcie załadowano go na statek, który popłynął aż do Singapuru. Na Oceanie Indyjskim był tajfun, a w singapurskim porcie zator spowodowany dużą liczbą statków.

W końcu szybowiec znalazł się w Kalkucie, ale wielodniowe czekanie na dokumenty celne, uzupełnianie brakujących dokumentów i sam transport do Nepalu (ok. 700 km przez tydzień!) sprawiły, że opóźnienie rosło...

Sebastian Kawa w Nepalu zjawił się 16 listopada, akurat dzień po swoich 41. urodzinach. Wiele dni poświęcił na wizyty w urzędach i ministerstwach, by uzyskać pozwolenia na loty nad Himalajami. Nie wystarczyła zgoda Ministerstwa Kultury, Turystyki i Lotnictwa Cywilnego. Gdy udało się załatwić jedno pozwolenie, potrzebne było kolejne. Po zapłaceniu jednego rachunku, do uregulowania był następny.

Sytuację pogarszał fakt, że 19 listopada w Nepalu odbyły się wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego. Władze na cztery dni zawiesiły działalność urzędów. - Dochodziło do strajków, niepokojów, rzucano bombami domowej roboty, na ulicach pojawiło się wojsko - dodaje szybownik.

Warunkowa zgoda i policjant z pałką
Wspomniane ministerstwo wyraziło zgodę na loty w ograniczonym zakresie. - Chcieliśmy móc latać na większym obszarze. Wyrażono na to zgodę, ale pod warunkiem, że dostarczymy raport z naszych lotów.

Szybowiec w końcu dotarł na miejsce w kontenerze. Szef pilotów konkurencyjnej firmy wstrzymał jednak jego rozładunek. Sytuacja zrobiła się nieciekawa, zaczęły się krewkie dyskusje, aż pojawiła się ochrona lotniska i policjant z białą pałką. Potem szybowiec wyładowano, złożono, sprawdzono, podładowano akumulatory i przygotowano do lotu.

Szybowiec to Schleicher ASH-25Mi, jedyny tego typu w Polsce. Dwumiejscowy, o mocy 55 KM i rozpiętości skrzydeł prawie 25 metrów, wyposażony w mały silnik, który pozwalał na umożliwienie startu bez używania samolotu holującego lub wyciągarki, ale nie był używany podczas przelotu nad górami. Silnik byłby potrzebny tylko w sytuacji awaryjnej; zapas paliwa służył na niecałą godzinę lotu.

- Szybowiec przez dziesięć lat stał w hangarze. Ja na nim wcześniej latałem tylko dwie godziny w Jeleniej Górze - mówi Sebastian Kawa.

19 grudnia miał długo oczekiwany szybowiec, ale pozostały mu tylko trzy dni pobytu, a pogoda się zepsuła - zaczęło padać. Dlaczego wybrał jesienny termin lotu? W lecie w Himalajach pojawiają się monsuny, duże zachmurzenie i gwałtowne burze. Z kolei zimą loty uniemożliwiają silne, momentami huraganowe, wiatry. Na wiosnę szybownik nie chciał czekać. Mimo deszczu zdecydował się na loty. Dostał zgodę na jeden lot dziennie.

Nie przeszkadzać paralotniarzom!

Starty i lądowania szybowca nie były łatwe. Wymagały sprawnego kołowania, podczas którego szybowcom towarzyszyły po dwie osoby, biegnące obok skrzydeł.

W pierwszy lot Sebastian Kawa wybrał się ze swym ojcem. Trwał on tylko kilkadziesiąt minut. - Okazało się, że da się jednak latać. Musieliśmy tylko mieć kontakt przez radio z lotniskiem. Lataliśmy, niemal we mgle, nad górą Sarangkot, nad którą zwykle latają paralotniarze. Tato rozsypał z szybowca płatki kwiatów, oddając hołd ofiarom Himalajów. Annapurna pochłonęła aż 40 procent ludzi, którzy ją usiłowali zdobyć - mówi szybownik.

Drugiego dnia też padało, ale trochę poprawiła się widzialność. Drugim pilotem tym razem był Krzysztof Strama. - Znów polecieliśmy w pobliże Sarangkot, ale byli tam paralotniarze, którzy w tandemach wozili turystów. Dla nich to biznes, a my stwarzaliśmy im zagrożenie, więc dostaliśmy polecenie oddalenia się o dziesięć mil. Polecieliśmy dalej, ale była tam mgła. W końcu przelecieliśmy nad jeziorem i inną górką - opowiada Sebastian Kawa.

Prognoza pogody na ostatni dzień pobytu w Pokharze była zła. Wydawało się, że do lotu nad Himalajami już nie dojdzie.
Rano szybownik spotkał się z przedstawicielami władz regionalnych, organizatorami turystyki i dziennikarzami. Opowiadał o swoim projekcie, pokazywał filmy i zdjęcia z imprez szybowcowych w różnych częściach świata, mówił o możliwościach rozwoju turystyki szybowcowej, jaka drzemie w Himalajach, nad którymi oficjalnie nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o przestrzeń do latania. Potem zaczął szykować szybowiec, by polatać z... przebranymi za mikołajów pilotami Avia Club Nepal.
Szał radości i szal dla dzieci

Około południa pogoda zaczęła się jednak poprawiać na tyle, że nieoczekiwanie wytworzyła się szansa na zrealizowanie ambitnego celu. Postanowili z niej skorzystać.

Nie było czasu na szczególne przygotowania. Krzysztof Strama zainstalował w szybowcu butle tlenowe. Korzystając z silnika, obaj wlecieli w chmury i, wykorzystując prąd wznoszący, zaczęli nabierać wysokości. W końcu zaczęli lecieć samodzielnie.

- Wysokość to paliwo dla szybowca. Kilometr w górę to 50 kilometrów lotem ślizgowym - wyjaśnia obrazowo Sebastian Kawa.
W dole widzieli już tylko fragmenty doliny rzeki, a u góry Annapurnę (dziesiąty co do wysokości szczyt Ziemi - 8091 m n.p.m.).
Wiatr był coraz silniejszy. Zaczęli się wznosić. W pewnej chwili wynurzyli się ponad chmury, później znaleźli się na wysokości ok. 4500 metrów n.p.m. Zbliżyli się do południowego zbocza Machhapuchhare. Potem, korzystając z bardzo silnego noszenia, próbowali zbliżyć się do głównego szczytu "świętej góry", ale uniemożliwiła im to silna turbulencja.

Spróbowali więc z innej strony i, korzystając z zafalowania (fale powstające powyżej wierzchołków górskich), błyskawicznie wzbijali się coraz wyżej (5-6 metrów na sekundę). Aż znaleźli się na wysokości szczytu.

Oblecieli Annapurnę Południową i Annapurnę I oraz Dhaulaigiri. Marzenie, choć to nie Mount Everest (a był oddalony tylko o 40 minut lotu), zostało spełnione. Widoczność znakomita (aż na 300 kilometrów), a widoki fantastyczne. - Widać było całe pasmo Himalajów i cały Tybet - zachwycał się Sebastian Kawa.

- Byliśmy bardzo wzruszeni. Naszym celem nie było bicie rekordu. Chcieliśmy udowodnić, że latanie szybowcami nad najwyższymi górami świata jest możliwe, że Himalaje mogą być doskonałym miejscem do organizowania w nich zawodów Grand Prix.

Do wypełnienia pozostało mu jeszcze tylko jedno - wystawienie na zewnątrz szala podpisanego przez dzieci z wrocławskiej Kliniki Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku.

Szal od nepalskiej dziewczyny dostał Roman Szmit (na wrocławskim Rynku uczył ją puszczać bańki), który wraz z synem Krzysztofem był związany z szybownictwem. Z Sebastianem Kawą spotkał się w przeddzień jego wylotu do Nepalu. Szal miał być potem zlicytowany na aukcji, z której dochód ma wspomóc budowę "Przylądka Nadziei", nowej siedziby kliniki. Dlatego dla szybownika wyprawa w Himalaje przemieniła się, jak sam wyznał, z wycieczki w misję. - I szal, który trzymałem w ręce, załopotał przez okienko w szybowcu - mówi znakomity szybownik.

Mało prądu i tlenu, dużo... cierpliwości
Jak ryzykowny był lot nad Himalajami? - W grudniu jest tam chłodniej, większa wilgotność, mniejsza widoczność, niska podstawa chmur, są bardzo silne prądy powietrzne, gęste zawirowania, temperatura wynosi minus 30 stopni Celsjusza, a niebo szczelnie pokrywają chmury. Nie jest to więc dobry okres do latania. Jak zaczęliśmy się wznosić, musieliśmy być bardzo ostrożni, bo w chmurach kryły się górskie zbocza - przyznaje Sebastian Kawa.

Nie mógł jednak nie skorzystać z nieoczekiwanie nadarzającej się okazji. I to mimo dużych kłopotów. - Brakło nam prądu w akumulatorach, które umieszczone były w skrzydłach. Mieliśmy jednak baterie słoneczne, które znajdowały się na grzbiecie szybowca. Na wysokości czterech tysięcy metrów zablokował się wysokościomierz w przedniej kabinie szybowca. Przez większą część lotu kabina była zaparowana, a potem zamarzła. Po pewnym czasie przestała działać aparatura tlenowa na baterie i dopiero włożenie jej pod kurtkę spowodowało, że znowu zaczęła funkcjonować. A człowiek znajdujący się na wysokości powyżej "tylko" czterech tysięcy metrów ma już problemy z wykonywaniem najprostszych czynności. Lecieliśmy chwilami z szybkością 180 kilometrów na godzinę - ale pod wiatr i dlatego... staliśmy w miejscu. Jak wracaliśmy, prędkość szybowca względem ziemi dochodziła do nawet 400 kilometrów na godzinę - opowiada Sebastian Kawa.

Szybownik planuje powrócić w Himalaje już za kilka tygodni, by dokończyć swoją wyprawę, czyli polecieć nad Mount Everestem. Znów więc musi się wykazać anielską cierpliwością...

Tydzień wcześniej, ale motoszybowcem
Tydzień przed wyczynem Sebastiana Kawy, w pobliżu Mount Everestu przeleciał inny gigant światowego szybownictwa Klaus Ohlmann (razem z Anssim Soilą). - Nie miał on zgody na lot na tak wielką wysokość - twierdzi jednak ten pierwszy. Niemiec to założyciel Międzynarodowego Centrum Szybowcowego, twórca nowej szkoły latania falowego, autor kilkudziesięciu rekordów świata (m.in. prędkości - 306,8 km/godz. oraz pokonanej jednorazowo odległości - 3008 km!) i także... lekarz (stomatolog), mieszka w Serres (Francja), gdzie u podnóży francuskich Alp można latać przez prawie cały rok.

Wyruszył na podbój Dachu Świata wcześniej niż Polak, ale motoszybowcem, a więc wykorzystując napęd mechaniczny. Jego Mountain Wave Project był wielkim programem realizowanym od 4 lat przez duży zespół ludzi, przy finansowym wsparciu państwa i wielu instytucji. Ohlmann miał do dyspozycji motoszybowiec Stemme S10-VT (z silnikiem o mocy 115 KM), specjalnie przygotowany do lotów na dużych wysokościach, o zasięgu maksymalnym 1720 km. Do Nepalu przyleciał właśnie... motoszybowcem.

Tymczasem ekipa Sebastiana Kawy była bardzo skromna. Tworzyli ją m.in. jego ojciec Tomasz, Krzysztof Strama, a także biznesmen z Warszawy Krzysztof Krześniowski (sfinansował m.in. transport do Nepalu) i właściciel firmy informatycznej Sławomir Piela (z powodu pracy zawodowej musieli wcześniej wrócić do kraju). Ile kosztowała wyprawa? Około 80-100 tysięcy złotych. Jedną trzecią kosztów pokryli sponsorzy i przyjaciele, pozostałą uczestnicy wyprawy.

W rodzinnym klanie pilotów i lekarzy
Kim jest człowiek, który porwał się na niezwykły wyczyn? Lotnicze tradycje jego rodziny sięgają czwartego pokolenia.
Sebastian Kawa jest z zawodu ginekologiem i położnikiem. Przed paru laty pracował w szpitalach w Bielsku-Białej i Żywcu. Teraz skupia się na szybownictwie.

Żona Anna (są małżeństwem od 14 lat) jest lekarzem rodzinnym, ojciec Tomasz pediatrą, a mama Ewa neurologiem. Ojciec pochodzi z Łoponia koło Wojnicza, a mama z Łysej Góry (urodziła się w Brzesku). Ojciec mamy Franciszek Mleczko był polonistą, posłem na Sejm i członkiem Trybunału Stanu, dyrektorem szkoły w Łysej Górze, społecznikiem, zakładającym kanalizację, gaz, elektryfikującym wieś. - Jego miejscowość odwiedziła nawet pierwsza kobieta w kosmosie Walentyna Tierieszkowa, by zobaczyć, jak sobie on radzi jako społecznik. Wysyłał też teksty do "Gazety Krakowskiej", opisując życie na wsi - mówi Sebastian Kawa.

Mistrz szybowcowy ma dwoje dzieci: 10-letnią Aleksandrę i 5-letnią Martę.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska