Zazwyczaj felietonista ma (albo mieć powinien) swoją specjalność. Dla jednego będzie to motyw tematyczny, dla innego literacka forma.
Jeden oznacza się językiem, inny znów temperamentem, temu udaje się zachowywać dystans, owemu wszczynać bijatyki…
To właśnie sprawia, że ludzie czytają felietony, choćby na pozór były na jeden temat pisane. Generalnie bowiem czytelników, świadków całego tego niezwykłego widowiska dziejącego się wokół nich, czyli życia na scenie świata, interesuje dyskurs, rozmowa, zaciekawia czyjś głos odrębny.
Kilka tych słów usprawiedliwić ma swym udawanym obiektywizmem nutę melancholii, jaka pojawi się zapewne w miąższu dzisiejszego tekstu.
Punktem wyjściowym stały mi się bowiem tym razem pełne zadumy dni, spędzane ostatnio
na cmentarzach. Zwłaszcza na najważniejszym z nich, Cmentarzu Rakowickim.
Tam z roku na rok przenosi się coraz więcej moich krewnych, przyjaciół i znajomych. Bywam więc tam coraz częściej, odrzucając wciąż - ale z coraz większym wysiłkiem - myśl natrętną o tym,
co nieuchronne.
Wędrując po rakowickich ścieżkach poruszam się po świecie pełnym mych życiowych autorytetów, ale nade wszystko jestem w świecie gęstym od uczuć, nie do końca wystygłych.
Każdy pewnie ma to uczucie, gdy w nieśpiesznym spacerze spotyka na cmentarnej steli bliskie mu nazwisko i zapala swój prywatny ogieniek.
I gdzieś w duchu zżyma się na widok nieustającej procesji gapiów, traktujących owe zaduszne dni jak rodzaj jedynego w swym rodzaju spektaklu.
Tłum ciągnie się po cmentarzu tyleż w poszukiwaniu atmosfery, piękna czy wzruszenia, co dla zaspokojenia zwykłej ciekawości…
Ale rozumiem tych ludzi, którym nie dane było spotkanie z najbliższymi, czasem oddalonymi nie tylko o nierealną wieczność, ale i o realne kilometry dzielące od miejsca pochówku.
Dla nich listopadowe święta są poszukiwaniem swoistego substytutu, zastępstwa. Publiczna rozpoznawalność bohaterów cmentarnej sceny wystarcza, by się poczuć kimś więcej niż przechodniem.
Znane nazwisko jest katalizatorem wzruszenia, jakże niezbędnego, by z przechodnia czy gapia stać się przynajmniej partnerem.
Takim choćby, jakim bywa widz czy słuchacz, emocją swego zaangażowania współtworzący fenomen artystycznego spektaklu lub koncertu…
Wszystkich Świętych i Zaduszki to bodaj najczystsze ze świąt polskich. Nie zainfekowały ich
w najmniejszym stopniu zamorskie haloweeny, jakieś zabawy kościotrupów, jakieś wycinanki z dyni.
Nie szkodzi im nawet swoista "lista przebojów", jaka staje się na świątecznych cmentarzach. Popularność mierzona liczbą płonących świeczek: Marek wysunął się przed Piotra prowadzącego dwa sezony, na trzecim miejscu nadal Jerzy.
Tylko co z tego? Przecież wiemy, że zbiorowa pamięć stygnie szybciej, niż pojedyncza. Za jakiś czas przyjdzie Zocha albo Doda i obejmie prowadzenie.
Siła minionego polega na nieustającej dzisiejszej obecności. Choćby w znakach, symbolach. Bo jeśli tych nawet braknie - zapominamy. Symbole zresztą też się stają coraz mniej czytelne. Ileż to razy odczuwaliśmy zakłopotanie na widok tabliczki: "Iksiński, literat". Co było tego człowieka wartością
i dorobkiem - wywietrzało.
Czas nie miał w tym przypadku zdolności konserwujących. Może rację miał malarz Maks Szoc, gdy wołał że "czas nie istnieje, wszystko to ludzie wymyślili!"
Tak bywa i poza cmentarzem. Ot, przykład pierwszy z brzegu: był kiedyś w Krakowie Teatr 38. Teraz - tylko niewielka salka na zapleczu "Jaszczurów", kiedyś - miejsce prawdziwych przeżyć.
Owszem, chodzą po Krakowie dostojni Teatru twórcy, Irena Wollen, Wiktor Herzig, Jerzy Piekarczyk i inni. Ale o Teatrze pamięć wróciła (niechby tylko jego niegdysiejszym świadkom) dopiero za sprawą książkowej monografii, spisanej sumiennie przez Stanisława Dziedzica i Tadeusza Skoczka.
Być może dzięki niewielkiej książeczce ów smak niegdysiejszych emocji nie zwietrzeje całkiem?
Historia to nie tylko kronika odartych z nadziei i cierpienia wojen, kłamstw i zdrad.
Ona na swój sposób utrwala także ów świat indywidualnych wzruszeń. A ja, choć często skromny belfer od piosenki, jako historyk wciąż w nastroju zadusznej powagi szukam miejsc, gdzie się można spotkać z tym, co umyka, bo przeszłe, choć ważne.
I jeszcze niejeden raz o tym będę pisał. Choćby to miał być głos odrębny.