Znowym rokiem przetoczyła się przez mój Kraków kolejna lawina narzekań. Tramwaj nie okazał się dość szybki, dworzec nie dość mały, szynobus zbyt jednotorowy, sylwester choć tłumny, to za mało tłumny, mróz za duży, śnieg za mały.
Przypomniało mi to natarczywie, że właściwie to nie tylko Kraków, ale cały świat nie jest do końca udany. Tyle że wytrzymać w nim trzeba. Nie mamy na razie alternatywy. Każdy więc - w Krakowie czy w innym miejscu świata - żyje w klatce swego czasu i miejsca, starając się jakoś dostosować.
Nie jest to łatwe. Wystarczy spojrzeć w lewo albo w prawo, by dojść do wniosku, że ten nasz świat
to nieustająca wojna. O naftę, o pola makowe, o gaz, o Gazę. O wyższość czyjegoś Boga nad Bogiem czyimś. O ładniejszy łopot flagi na wietrze.
Wojna na armaty, na pięści, na obelgi… Im bliżej nas, tym jej powód marniejszy. Byle pretekst, grymas czy słowo wystarczą do wszczęcia wojenki, choćby bijatyki. Umiemy się emocjonować każdą przepychanką o miejsce na cudzej, zakurzonej kanapie. Każdym archiwalnym świstkiem, tyleż pożółkłym co zakłamanym, przejmujemy się okropnie. Poddajemy się bezwolnie oracjom niestrudzonych apostołów nienawiści, dajemy się prowadzić jak owce…
Jako człowiek stary i przez życie doświadczony - znam już różne sposoby na minimalizowanie różnych nieprzyjemności dnia codziennego. Wiem co zażyć, gdy rozboli ząb, wiem jak się skulić
i czym posmarować, gdy kręgosłup doskwiera.
Historyczne czy kulturowe uwarunkowania nieznacznie już tylko różnią Mongoła od Zulusa, panią Palin od pana Palikota
Wszystko, co nie wymaga uczestnictwa i współdziałania z czymkolwiek - przychodzi mi bez trudu. Kłopot zaczyna się tam dopiero, gdy się staję cząstką większej całości. W niej radzę sobie tylko
z propagandowym ostrzałem. Umiem na przykład (z przyjemnym poczuciem wyższości) wyrzucić świeżutką gazetę, gdy na tytułowej stronie donosi przekonywająco, iż jakaś nieznana artystka powiła bliźniaki osobliwie podobne do kogoś równie mi nieznanego. Umiem nawet - a nie każdy posiadł siłę woli, konieczną do czynu tak bohaterskiego - wyłączyć telewizor.
Ale mam przecież świadomość, że moje uczestnictwo, nawet całkiem bierne i dla nikogo nie uciążliwe, nie jest wcale temu światu potrzebne. Że chcąc albo i nie chcąc - nie jestem w nim żadnym podmiotem, jestem tylko ułamkiem.
Że w najnowszej próbce reprezentatywnej kolejnego ośrodka badania opinii - zaocznie będę zaliczony do mniejszości lub większości, statystycznie oddam hipotetyczny głos na tego lub owego. W moim imieniu wypowie się ktoś, kogo nie znam. Ktoś inny powie, co lubię, ktoś inny - w co wierzę…
Dziś jesteśmy - znów piszę w liczbie mnogiej - ułamkami. Naprawdę liczą się liczby większe, całkowite. Z nich jest realny świat ułożony. Jednostka jest zerem. Od niej właściwie nic nie zależy.
W sprawach rzeczywiście istotnych, niekiedy decydujących o losie nas, jednostek, owych statystycznych ułamków, liczy się większość.
Większość to siła. A wiadomo - ważna jest siła, nie racja. Powstał więc prawdziwy przemysł manipulowania ułamkami, wyspecjalizowała się wysoka technologia uzdatniania pojedynczych ludzi, by się w efekcie nadawali na cegiełki jakiejś obywatelskiej większości, na mięso takiej lub owakiej partyjnej siły.
Pod wieloma względami wszyscy są dziś jednakowi. Historyczne czy kulturowe uwarunkowania nieznacznie już tylko różnią Mongoła od Zulusa, panią Palin od pana Palikota, mnie - od kogoś całkiem mi nieznanego. Wiemy tyle samo (albo tyle samo możemy wiedzieć), mamy przecież takie same komputery. To prawda, że gdzieś znakiem naszym Orzeł, gdzieś Słońce albo Półksiężyc - ale naprawdę to z naszych znaków liczy się dziś Coca Cola i Adidas.
Od niepamiętnych czasów istniało podobne bytów i interesów poplątanie: coś innego było pożytkiem jednostki - a coś całkiem innego ludzkiej masy. Od najdawniejszych czasów pojedynczy człowiek miał jednak własny świat marzeń i wyłączny dostęp do tego świata.
W marzeniach znajdował podnietę albo pocieszenie, lokował niespełnione tęsknoty i gorycze życiowych klęsk. Właśnie w marzeniach rodzili się bogowie, wszechmogące lekarstwa na wszystko. Jednak to właśnie marzenie zostało najszybciej wykorzystane.
W interesie wspólnym, a jakże, oprawiono je w reguły i komentarze, obudowano instytucjami… A za sprawą cywilizacyjnego rozwoju, technologicznego postępu, postępującej sprawności wykorzystywania zasobów - stało się potem to, co się stało. Nawet marzenia uległy urynkowieniu. Bogatą ich ofertę drukuje każdy supermarket.
Właściwie, wstyd to przyznać, ale w pewien sposób tęsknię do świata mniej zglobalizowanego, mniej skomunikowanego, każdym kątem obadanego i racjonalnie wykorzystanego.
Dlatego tak dobrze czuję się w Krakowie. Na mojej średniowiecznej wyspie, gdzie staroświecko marzę i nikt mych marzeń nie zamierza eksploatować…