Maryja kołysze malutkiego Jezuska w drewnianej kołysce, nad jego głową rytmicznie pochyla się anioł. Przed szopką pastuszkowie, kolędnicy. Podchodzą, kłaniają się nisko i cichutko odchodzą, by ustąpić miejsca innym. Uważają, by nie obudzić Dzieciątka…
Scena, tak dobrze znana z biblijnych opisów, w domu Stanisława Ryznarskiego jest na wyciągnięcie ręki. Ruchoma szopka, którą wykonał własnymi rękami, jest doroczną ozdobą domu. I nic to, że ma już swoje lata. I tak wszyscy przyglądają jej się z niekłamanym zachwytem. Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od... szkoły muzycznej córki.
Żeby w szopce nie było tak drętwo
Praca nad szopką zaczęła się w 1993 roku. Od standardu - czyli postaci Józefa, Maryi, Dzieciątka - opowiada pan Stanisław. Stajenka była jak w kolędzie - prymitywna, pokryta strzechą, z której z czasem obficie sypała się słoma. Z czasem, do głównych bohaterów, dołączyli Trzej Królowie, pastuszkowie, zwierzęta. Wydawało się, że wszystko jest, jak trzeba.
- Tylko jakieś takie sztywne te postaci były - mówi z uśmiechem pan Stanisław.
Niczym pomysłowemu Dobromirowi, zaświeciła mu się w głowie lampka: może by im nadać trochę wigoru? I tak, z kawałka lipy, powstał grajek, który „dochodząc” do stajenki, odwraca się do żłóbka i dyskretnie pochyla głowę.
Dla narodzonego tańczy para gospodarzy, gra cymbalista. Pan Stanisław o swoich postaciach mówi: proste, czasem bez zachowania proporcji, której tak pilnują profesjonaliści. Robi to celowo. - Bo chcę być jak dawni, wiejscy rękodzielnicy, którzy z rzadka mieli szkoły czy inne kursy u artystów, a robili, jak umieli, ale przede wszystkim, jak czuli - tłumaczy się.
A wszystkiemu winne pianino córki
Stanisław Ryznarski nie mówi o sobie: artysta. Woli przedstawiać się jako rzeźbiarz, taki ludowy.
- Gdzieś tam, po rodzinnej genealogii plącze się nuta rzeźbiarska - śmieje się szczerze. - Pewnie stąd to moje upodobanie do dłuta - dodaje.
Na poważnie wszystko zaczęło się od córki, a konkretnie jej lekcji gry na pianinie. Instrument, słusznych rozmiarów, zajmuje sporą część pokoju. Pani Krystyna, żona naszego rzeźbiarza, przyszła do niego któregoś dnia i zasugerowała, że pianino takie puste, przydałoby się je czymś ozdobić, coś postawić na blacie.
- Najpierw trochę na okrętkę, potem już wprost powiedziała mi: trzeba, żebyś coś wyrzeźbił. Najlepiej Chrystusa Frasobliwego - wspomina.
Cóż, prośba żony czasem ważniejsza niż rozkaz w wojsku, więc pan Stanisław wziął się za robotę. Kawałek lipowego klocka znalazł się szybko, dłuta jakoś też same weszły w ręce.
- Efekt był, jaki był - ucina, gdy pytam o finał prac. - Jest ta figura gdzieś schowana. W końcu to taka trochę „pierworodna” - dodaje ze śmiechem.
Po Frasobliwym przyszedł apetyt na dalsze rzeźbienie. Coś niecoś już się nauczył, wiedział jakie wnioski wyciągnąć z popełnionych błędów. Motorem napędowym była żona. Kusiła, czarowała: ładny kawałek drewna, można by go wykorzystać jakoś…
- No i „jakoś” nie umiałem temuż kawałkowi drewna powiedzieć „nie” albo, co broń Boże, wsadzić go do pieca - mówi szczerze.
Drugim prowodyrem działań był dr Tadeusz Ślawski, biecki historyk. Przyjeżdżał do pana Stanisława do domu i jak żona: chwalił, podpowiadał, zachęcał. Na różne sposoby. Takiej sile nie można się było już oprzeć, tym bardziej że dr Ślawski podrzucił temat: ginące zawody i narzędzia, o których dawno już wieś zapomniała.
- Ojciec mój, był człowiekiem, który wszystko, co potrzebne w było w gospodarstwie, robił sam - wspomina pan Stanisław. - Mieszkaliśmy koło lasu, drewno było więc pod ręką. Tata robił wozy, żarna. Na zimę, ze strychu znosił warsztat stolarski, by w czas, gdy nie było roboty, w polu, ponaprawiać, ulepszyć, zrobić potrzebne narzędzia - dodaje.
Tak powstała cała seria siewców, młynarzy, żeńców, drwali, cieśli.
- Zawsze staram się, żeby był w tej postaci jakiś ruch, życie - mówi z powagą. - Jak mogę, tak próbuje tchnąć w nie trochę radości - dodaje.
Matka Boża w chillijskim Santiago
Te kilka dekad rzeźbienia przyniosło konkretne efekty - ponad tysiąc różnych postaci. Najchętniej i najczęściej poczciwych świątków. Jak z przydrożnej kapliczki, do której zanosi się największe tajemnice, prosi o wyjątkowe łaski. Bo przecież takie są najbliżej sercu ludzi. Nie zmienia to faktu, że pan Stanisław ma swoim koncie wystrój jednego z kościołów w Santiago w Chile.
- Trafiłem tam, a raczej moja Matka Boża, przez ludzi - opowiada. - Otóż w moje progi trafi kiedyś ksiądz, Polak, który budował tam kościół. Spodobały mu się moje prace, poprosił o Matkę Bożą, więc odmówić nie wypadało - mówi z nutką dumy w głosie.
Polub nas na Facebooku i bądź zawsze na bieżąco!
Tak kiedyś wyglądały Gorlice! [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Autor: Halina Gajda