Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zaczęło się od sierpnia...

Rozmawiała Małgorzata Iskra
Andrzej Banaś
- Nie byliśmy podejrzliwi, przyjmowaliśmy wszystkich chętnych. Zresztą aktywiści PZPR się nie zgłaszali. O zdradach w naszym obozie dowiedzieliśmy się w drugiej połowie trwania stanu wojennego - mówi w rozmowie z "Gazetą Krakowską" prof. Jerzy Zdrada, pierwszy przewodniczącym KZ NSZZ "Solidarność" przy Oddziale i Placówkach PAN w Krakowie.

Jaki nastrój panował w Krakowie w sierpniu 1980 roku?
Ludzie wracali z wakacji na Wybrzeżu i opowiadali o strajku w Stoczni Gdańskiej. Powszechnie słuchało się Wolnej Europy. Równocześnie w konsternację wprawiało ugodowe wystąpienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, gaszące zapał ludzi, którzy pragnęli innej Polski. Zrozumiałem jednak, że nadszedł moment, który wiele może zmienić. Zacząłem się kontaktować z ludźmi, którym ufałem, a wiedziałem, że myślą podobnie. Wtedy jeszcze było w nich sporo rezerwy, dopiero na początku września zaangażowali się w "Solidarność".

Co było dla was inspiracją?
Na pewno postawa Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka, którzy zostali doradcami ruchu, na którego czele stanął Lech Wałęsa. Na pewno nadzieja na powstanie sojuszu robotniczo-chłopskiego, bo tylko ogólnonarodowy zryw dawał szanse powodzenia. Pamiętam, jakie wrażenie wywierały wtedy na nas inteligentach słowa Ryszarda Majdzika: "ja robotnik w czwartym pokoleniu". Zgoda klas społecznych to był mocny atut sierpnia 1980 roku.

Robotnicy Wybrzeża długo nie czuli wsparcia z Krakowa, co manifestowali "mocnymi" napisami na wysyłanych do huty wagonach.
Tymczasem wieści o strajkach w Gdańsku popchnęły hutników do gotowości. Rozpoczęły się strajki, tyle że prasa bagatelizowała je, nazywając przestojami w pracy. W świat szły tylko strzępy informacji o tym, co naprawdę dzieje się w Nowej Hucie, ale sytuacja była poważna, a dzielność wielu godna najwyższego szacunku. Rewolucje mają to do siebie, że pojawiają się na nich również "ludzie momentu", dlatego o niektórych bohaterach Sierpnia nie usłyszeliśmy później.

Dlaczego to właśnie krakowscy pracownicy PAN, jako pierwsi w Krakowie ludzie nauki, zaangażowali się w ruch "Solidarności"?
W ruch, który dzięki szybkiej politycznej edukacji społeczeństwa ze związkowego przerodził się w patriotyczny i wyzwoleńczy. Byliśmy pierwsi, gdyż w placówkach PAN znalazła się grupa osób myślących opozycyjnie. Mieliśmy też kontakty z kolegami w Warszawie, którzy wcześniej działali w KOR i ROPCiO. I wreszcie powód prozaiczny: PAN funkcjonowała w sierpniu, a uczelnie były puste. Dopiero w drugiej połowie września koledzy z krakowskich uczelni - najwcześniej z AGH - zwracali się do nas z pytaniami, jak zakładać związkowe struktury.

Czy studenci też angażowali się?
Wielu przystępowało do ruchu z entuzjazmem. Pamiętam, że ulotki drukowali na powielaczach w PAN-ie. Nie mieli wtedy jeszcze orientacji, czemu ma służyć "Solidarność". Gdy podpowiadaliśmy im, że mogą wysunąć postulaty pod adresem rektora czy profesorów, byli naprawdę zaskoczeni.

Nie było w nich rewolucyjnej pary, zwykle towarzyszącej młodości?
Przyszła z czasem. Pilnowaliśmy wtedy, żeby "Solidarność" nie wyszła na ulice i nie "poszła na komitety". Zakłady pracy i uczelnie miały być naszą fortecą. Nie wolno było dać się sprowokować.

Jakie emocje towarzyszyły tym pierwszym dniom działania?
Pierwsze tygodnie były pełne pracy, napięcia i ogromnej nadziei. W hucie powstało związkowe centrum, do którego afiliowały się komisje zakładowe. W krakowskich placówkach PAN do "Solidarności" zapisało się 95 procent pracowników. Na duchu podnosił nas fakt, że już w październiku ruch liczył 10 milionów Polaków.

Nie obawialiście się, że do "Solidarności" trafią osoby niegodne?
Nie byliśmy podejrzliwi, przyjmowaliśmy wszystkich chętnych. Zresztą aktywiści PZPR się nie zgłaszali. O zdradach w naszym obozie dowiedzieliśmy się w drugiej połowie trwania stanu wojennego.

Czym dla Pana Profesora było zaangażowanie w idee "Solidarności"?
To był złoty okres mojego życia. Potem włączyłem się, jako poseł, a następnie członek rządu, w życie polityczne kraju. Ale wtedy w sierpniu 1980 roku żywiłem przekonanie, że nadszedł historyczny moment zmian i nie można się wahać. Czułem, że dzieje się wielka sprawa, ważna dla narodu i państwa polskiego. Włączałem się w te działania z pełną świadomością konsekwencji, jakie poniosę w razie porażki.

Powiadają, że każde pokolenie ma szanse dokonania bohaterskich czynów. Pytanie tylko, jakim kosztem?
To, co się wydarzyło po Sierpniu, traktuję jako rewolucję moralną. Ciężkie chwile nadeszły dopiero w stanie wojennym, kiedy pozbawiono mnie możliwości pracy naukowej i zostałem bibliotekarzem. Nie chciałem jednak - i nie mogłem - wycofać się, choć w stanie wojennym nie wszyscy członkowie "Solidarności" byli aktywni. Swoich kłopotów nie traktuję jako porażki życiowej, gdyż czuję się szczęśliwy, że budowałem Polskę demokratyczną.

A jak Pan, jako uczestnik wydarzeń, a równocześnie historyk ruchów narodowowyzwoleńczych, ocenia zdobycze "Solidarności"?
Gdyby nie "Solidarność", nie byłoby 1989 roku i polskich przemian. Tym razem wygraliśmy, nauczeni doświadczeniem poprzednich nieudanych zrywów z 1970 i 1976 roku, umocnieni przez papieża Jana Pawła II. Nie przegraliśmy, mamy niepodległą Polskę. Obyło się bez krwawej rozróby.

Jednak, po latach, wiele osób stwierdza, że zawiodło się na "Solidarności".
Pierwsza "Solidarność" była ewenementem na skalę światową - największą demokratyczną organizacją po wojnie. Nie byłoby kolejnych sukcesów w Polsce, ani procesów demokratycznych w państwach byłego obozu socjalistycznego, gdyby nie siła "Solidarności".

Żadnych słabych punktów?
Dostrzegam je, ale bilans "Solidarności" uważam za dodatni. Rozłam, który w niej nastąpił, traktuję jako coś normalnego, gdyż pod sztandarami "Solidarności" grupowali się ludzie o różnych przekonaniach. Spektrum polityczne okazało się pełne. Sam myślałem, że nastąpi podział tylko na dwa ugrupowania, na wzór amerykańskich demokratów i republikanów. Jedyne nad czym boleję, to że NSZZ "Solidarność" w pewnym momencie ze związku przekształcił się w przybudówkę partyjną, mobilizującą członków na rzecz jednej opcji i de facto przeradzając się w organizację polityczną.

Można było tego uniknąć?
Już w 1989 roku Lech Wałęsa postulował, by zwinąć sztandar "Solidarności", gdyż instynktownie zdawał sobie sprawę, że ten ruch w nowym państwie nie może być siłą ideowo nadrzędną. Okres chwały związku, który był ruchem społecznym, minął.

Czy więc wszystkie piękne karty w historii "Solidarności" zostały już zapełnione?
Jest ich niemało. Zapisane zostały nie tylko na Wybrzeżu, nie tylko przez ludzi, którzy potem trafili na pierwsze strony gazet. Ten ruch to nasze wielkie, wspólne dzieło.

Rozmawiała Małgorzata Iskra

Możesz wiedzieć więcej!Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo

W szpitalu zlekceważono zgwałconą pacjentkę? Prokuratura sprawdza

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska