Facet powiedziałby, że z czekoladą jest jak z kobietą: kapryśna, humorzasta. Nie wiadomo, co i w którym momencie przestanie się jej podobać. Człowiek planuje, że zrobi sobie pralinki, którymi powali rodzinę na kolana, a ta czarna dama zbiesi się i po pralinach. Zostanie tylko miska słodkiej mazi w niczym nieprzypominająca czekoladki.
Renata Gaweł, gorlicki mistrz cukiernictwa coś o tym wie, bo ma doświadczenie i niejedno już na własnej skórze doświadczyła. Bynajmniej nie uważa się za mistrzynię pralin, ale kilka czekoladowych tajemnic zdążyła poznać. - Na pewno nie lubi zbyt wysokiej temperatury i wody - zdradza.
Bierzemy się za robienie domowych czekoladek.
Wszystko zaczyna się od solidnej porcji czekoladowych pastylek. Kolejne niezbędne atrybuty to gar z gorącą wodą, łyżka, termometr i... refleks. Roztopionej masy pod żadnym pozorem nie można przegrzać.
- Najlepiej misę z czekoladowymi pastylkami wyjmować z kąpieli co mniej niż minutę - instruuje. - Trzeba dokładnie wymieszać całą zawartość i wtedy sprawdzić temperaturę. I tak kilka razy - dodaje.
Czekolada nie może mieć więcej niż 42-45 stopni Celsjusza. Jeśli będzie miała więcej - zacznie się karmelizować i po pralinach. Patrzymy obie w garnek jak sroka w gnat, żeby niczego nie zepsuć. Sprawdzamy temperaturę. Jest idealnie, 45 stopni. Wyciągamy czekoladę z kąpieli. Teraz trzeba ją... schłodzić. - Fachowo nazywa się to temperowaniem - mówi pani Renata. - Robi się to po to, żeby czekolada miała ładny połysk i ładnie się zastygła w formie czekoladki - dodaje.
By schłodzić masę - do dokładnie 27 stopni Celsjusza - wylewamy ją na stół. Jest zimny, więc czekolada szybko traci temperaturę. Trzeba się uwijać, bo jak przestygnie zbyt mocno, to nic z niej nie wyjdzie. Zbieramy ją więc specjalnymi szpachlami. I na powrót... podgrzewany w kąpieli wodnej. Tym razem do 31-32 stopni. Więc znowu garnek, gorąca woda. I mieszanie zawartości. Jeszcze jedna uwaga - zanim zaczniemy cały proceder z temperowaniem, trzeba przygotować foremki do pralinek. Dokładnie je oczyścić, wysuszyć i mocno schłodzić. - To konieczne, bo gdy wlejemy ciepłą masę czekoladową, to na foremkach zetnie się jej dokładnie tyle, ile potrzeba. Tak powstaną korpusy naszych pralinek - wyjaśnia dalej pani Renata. - Nadmiar czekolady po prostu wylejemy - dodaje.
Robimy dokładnie tak, jak mówi - wypełniamy foremki, pani Renata ściąga specjalną szpachlą nadmiar masy, odstawia na bok, by po chwili odwrócić je do góry dnem. Czekolada spływa strumieniami na blat.
- I uwierzyłby kto, że praliny to tak naprawdę brudna robota? - rzuca pytanie w przestrzeń.
W foremkach zostaje niewiele, za to już dokładnie widać wspomniany korpus. Wkładamy je teraz do lodówki, by całość mocno związała. Po mniej więcej 30 minutach wracają na stół. - Teraz będziemy je wypełniać nadzieniem - mówi i pokazuje, jak to robić.
Rękaw, jak do zdobienia tortów ma tylko lekko ścięty czubek. W nim - pomarańczowa konfitura. W kolejnym - zabajone. Pyk, pyk - nadzienie sprawnie ląduje w środku. Teraz tylko zostaje wylać na formę płynną czekoladę, wprawnie zebrać nadmiar szpachlą. Wypełnione foremki wstawiamy do lodówki, żeby czekolada się związała. Po kwadransie delektujemy się domowymi pralinami.
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto
ZOBACZ KONIECZNIE: