Zza ujawnionych przed paroma dniami przez amerykański wywiad papierów płk. Kuklińskiego wyziera nade wszystko ludzka marność.
Marność generała Jaruzelskiego, który histeryzuje, miota się jak trzeciorzędny Hamlet na deskach prowincjonalnego teatrzyku, nie pojmując, że oto obsadzono go w historycznej roli.
Marność jego prawej ręki obwołanej nie tak znowu dawno - prawem kaduka - "człowiekiem honoru", który judzi, podpuszcza, marzy o wyciąganiu kasztanów z ognia cudzymi dłońmi, bo przecież zawsze schowa się za ważniejszego odeń generała.
Marność moskiewskiej zwierzchności, która wie, że wobec wyboru nieprzychylnego Reagana, wobec rysującej się na horyzoncie klęski w Afganistanie, stać ją już tylko na intrygę, pohukiwanie
i zakulisowe naciski, ale swoich delegatów w Warszawie ma jeszcze marniejszych od siebie
i postraszeni zrobią własnymi rękoma, wszystko, co Kreml zechce.
Marność Amerykanów, którzy nie próbowali ostrzec skazanej na zagładę "Solidarności", a i dzisiaj nie mają odwagi ujawnienia całości dokumentów. Moskwa jest za sprytna, by zostawić jakikolwiek ślad na piśmie, a Amerykanie zbyt przebiegli, by zrezygnować z wyhodowania ropiejącego wrzodu na tyłku przeciwnika - jakim będzie Polska stanu wojennego - w ich ostatecznym zwarciu
z Sowietami.
Na tej historycznej scenie, gdzie kiepscy aktorzy usiłują grać przerastające ich role, zaplątał się jedyny zapewne przyzwoity człowiek na wojskowo-partyjnych szczytach, jakim był zmarły przed paru laty pułkownik Kukliński.
Jego nieprawdopodobna pracowitość w kopiowaniu tajnych akt i tworzeniu alarmujących meldunków nie odwróciła biegu historii ani jego osobistej tragedii, bo niewyjaśniona śmierć najbliższych była zapewne sowiecką zemstą.
Zaprzyjaźniłem się z tym pełnym wewnętrznego ciepła, skromnym człowiekiem pod koniec mojego pobytu w USA, ale cóż więcej mogłem dla niego zrobić; ludzie na szczytach władzy w Polsce
w połowie lat 90. jeszcze nie dorośli do pojednania z takimi jak on.
Tak toczy się Historia, miażdżąc wszystko i wszystkich, ale nie tak urastają bohaterowie.
Józef Piłsudski stał się bohaterem nie dlatego, że stworzył Legiony, ale dlatego, że odmówił przysięgi mocarstwom centralnym i poszedł siedzieć w lochach Magdeburga.
A przecież wojna wcale nie musiała skończyć się klęską Austrii i Niemiec. Gdyby było inaczej, pewnie laur bohatera narodowego nosiłby Sikorski, Rozwadowski, Haller albo ktoś inny. Lech Wałęsa jest bohaterem nie dlatego, że przeskoczył mur stoczni. Pewnie w tamtych dniach niejeden przełaził przez to ogrodzenie i chyba w obie strony.
Jest bohaterem dlatego, że po zakończeniu trzydniowego strajku Stoczni Gdańskiej koparka,
z której dotąd przemawiał jak z zaimprowizowanej trybuny, stała przez pół godziny pusta, a wokół kłębił się narastający tłum robotników z innych zakładów sfrustrowanych, że stocznia już wygrała swoje i idzie do domów.
Przez ten czas mógł stanąć tam każdy i wtedy on zostałby przywódcą Sierpnia. Dopiero potem wdrapał się na nią Lech i zawołał: "zakładamy strajk, strajk solidarnościowy". Przecież nie wiedział, co będzie dalej, władza mogła ich wyaresztować w krótkim czasie.
Gdyby gen. Jaruzelski podjął ryzyko i zlekceważył sowieckie pohukiwania, przemiany byłyby przyspieszone
Tak urastają bohaterowie. W chwilach dziejowych przemian bywa, że ktoś napotka surowy wzrok Historii. Może mu sprostać, gdy podejmie wielkie ryzyko.
Wtedy ginie lub zostaje bohaterem. Jeśli nie okaże się godnym wyzwania, Historia popatrzy nań chwilę z pogardą i idzie dalej sobie tylko znanymi ścieżkami. Nikomu nie pomogą gesty prowincjonalnego Hamleta. Dlatego generał Jaruzelski jest dziś wystraszonym, trzeciorzędnym politykiem na emeryturze. A pomyślmy: gdyby podjął ryzyko na miarę Piłsudskiego idącego
do Magdeburga?
Gdyby urwał się z łańcucha, zlekceważył sowieckie pohukiwania, porozumiał się z Wałęsą, odwołał
w telewizyjnym orędziu do narodu prosząc o cierpliwość i jedność?
Moskwa na pewno zgrzytałaby zębami, na pewno zakręciłaby kurek z ropą, na pewno musielibyśmy przebyć kilka podobnie ostrych zakrętów, ale polskie przemiany zostałyby znacznie przyśpieszone, a rok 1981 lub 1982 świętowalibyśmy jako datę upadku komuny w Europie.