Ponad pół wieku temu Ingmar Bergman opowiedział o współczesnych mu małżeństwach i rozkładzie instytucji na tle rewolucji seksualnej i obyczajowej w Szwecji. Najpierw w sześcioodcinkowym serialu, potem w zrealizowanym na jego podstawie filmie kinowym. Oba pod tym samym tytułem „Sceny z życia małżeńskiego”.
Po Bergmanowski temat sięgali z czasem kolejni twórcy. Potencjał dostrzegła w nim także Katarzyna Minkowska, pokazując, że w dużej mierze stawiane przez Bergmana diagnozy się nie zestarzały, a współczesny kontekst dodaje jedynie gorzką refleksję, że tak samo jak nasi rodzice pragniemy bliskości i udanych relacji, i tak samo jak oni nie radzimy sobie z jednym i drugim. Pomimo całej wiedzy, jaką na temat tworzenia związków i relacji przez pół wieku zyskaliśmy, pomimo terapii i stosów poradników. Przed nieudanym związkiem nie chroni nawet bycie „specjalistką od związków”.
Bergman stał się dla twórców krakowskiego przedstawienie punktem wyjścia, współczesny rys nadała mu dramaturżka i autorka adaptacji Małgorzata Maciejewska, wprowadzając na scenę m.in. język znany z terapii i bohaterkę, która nagrywa instagramowe rolki o związkach.
Prawdziwy popis gry aktorskiej
Na scenie widzimy trzy pary: Marianne (Anna Radwan) i Johana (Juliusz Chrząstowski), ich córkę Marianne (Magdalena Grąziowska) i jej męża Johana (Szymon Czacki), Katarinę (Ewa Kaim) i Petera (Michał Majnicz) oraz Marianne i Johana z przeszłości (Natalia Kaja Chmielewska i Łukasz Szczepanowski), pojawiają się także kochanek Katariny i nowa partnerka Johana (Natalia Kaja Chmielewska i Łukasz Szczepanowski). Ta doborowa obsada dała prawdziwy popis gry aktorskiej.
Druga część spektaklu należy bezapelacyjnie do Juliusza Chrząstowskiego. Johan, w którego wciela się aktor, boryka się chorobą Alzheimera – ciekawy zabieg, który pozwolił powiedzieć twórcom spektaklu z Bergmana to, co dziś jest nieakceptowalne, np. mizoginiczne komentarze bohatera. Johan Juliusza Chrząstowskiego bywa zagubiony, bywa nie do zniesienia, kiedy wybiera dla siebie wodę do picia i każda ma jakiś feler, szalejący na imprezie, agresywny, egoistyczny, bezradny. Juliusz Chrząstowski zmienia się jak kameleon, fenomenalnie budując postać przez szczegóły i drobne gesty.
Michał Majnicz i Ewa Kaim to para wyluzowana w życiu – ona ma kochanka, którego on akceptuje, wychowują wspólnie dziecko, którego ojcem Peter nie jest. Patchworkowa rodzina artystyczna, w której wprawdzie ona zazdrości mu sukcesu zawodowego, ale luz i dystans, który mają do siebie bohaterowie – i który w ostatecznym rozrachunku wydaje się być tym, czego brak rujnuje wspólne życie innym parom – wydaje się jakby w ogóle niezagrany. Jakby Majnicz i Kaim po prostu wpadli na scenę i bawili się tym faktem równie dobrze jak widzowie. Są świetni!
W tej feerii aktorskich popisów może umknąć nieco wycofana Marianne Anny Radwan, tymczasem to postać, która przez ten rodzaj zbudowania postaci doskonale opowiada historie kobiet, które trwają w związkach trochę z przyzwyczajenia. Jest doskonałą żoną, matką i babcią, opiekuje się troskliwie chorym mężem, choć jej małżeństwo było bardziej przeciętne niż idealne.
Wyeksploatowany w kinie motyw wkładania koszuli partnera Katarzyna Minkowska zamienia w jeden z najpiękniejszych obrazów tęsknoty, kiedy Marianne Anny Radwan pojawia się na scenie z zbyt dużych męskich butach, przejmującym głosem przywołując postać zmarłego męża. Na samo wspomnienie wypowiadanego przez nią bolesnym szeptem: „Johan”, czuję dreszcz.
Magdalena Grąziowska i Szymon Czacki – psycholożka-influencerka i akademicki naukowiec to para, która szamocze się z pragnieniem idealnego związku, wykształceni i nauczenia na błędach rodziców mają instrukcję, by taki stworzyć. Z tym, że jak się okazuje, z uczuciami nie jest jak z regałem z Ikei. Instrukcja pozwala nie popełnić jednego błędu, nie chroni za to przed innym. Świetnie to rozedrganie pokoleniowe pokazuje zwłaszcza postać Magdaleny Grąziowskiej. Poprowadzenie sceniczne tej postaci Marianne niosło ze sobą sporo wyzwań, z którymi aktorka dobrze sobie poradziła.
O projekcjach w spektaklu właściwie nie warto byłoby wspominać z racji tego, że nie są dziś niczym niezwykłym, gdyby nie fakt, że w bardzo udany sposób nawiązują do filmowej genezy „Scen z życia małżeńskiego”. Pozwalają jednocześnie grać aktorom swobodnie, bez konieczności mówienie do widza, ten dostanie obraz z kamery, która idzie za aktorem. Czarno-biała projekcja na ekranie o nieco owalnym kształcie sprawia wrażenie oglądania starego filmu na ekranie retro. Ładny ukłon w stronę Bergmana.
Mankamentem "filmowych" ujęć był - przynajmniej na premierowym spektaklu - brak koordynacji czasowej między tym, co na ekranie i na scenie. Co ostatecznie dało efekt jak w starym kinie, kiedy już słyszymy głos, a dopiero za sekundę aktor na ekranie "rusza ustami". Chyba jednak nie był to efekt zamierzony.
Samochód wjechał na scenę Starego Teatru
Powielenie postaci i zabieg, dzięki któremu bohaterów widzimy zarówno na scenie, jak i w projekcji filmowej, a także zbudowana z luster scenografia powodują, że choć postaci w tej opowieści niewiele, na Scenie Kameralnej robi się naprawdę tłoczno.
Sama przestrzeń przeistacza się wielokrotnie, bywa sypialnią, salonem, klubem tanecznym, a nawet ulicą, po której jadą samochodem Marianne i Johan – i samochód rzeczywiście pojawia się na scenie. Również możliwości obrotowej sceny zostały wykorzystana w pełni, co dodaje dynamiki trwającemu ponad trzy godziny spektaklowi. Autorem tej prostej i jednocześnie niezwykle pojemnej scenografii jest Łukasz Mleczak.
Na uwagę zasługuje także gra świateł, o ile bowiem lustrzana scenografia jest efektowna, o tyle zapewne bywała niewdzięczna w tym aspekcie. Wielość planów na niewielkiej scenie udało się z powodzeniem zrealizować także dzięki pracy reżyserki świateł Moniki Stolarskiej.
„Sceny z życia małżeńskiego”, reż. Katarzyna Minkowska, Narodowy Stary Teatr, Scena Kameralna. Premiera 26 kwietnia 2025.
