Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

15 lat Polski w Unii Europejskiej. Leszek Miller: Kiedy wróciłem z Kopenhagi, wypiłem z żoną szampana

Dorota Kowalska
Leszek Miller - politolog i polityk. W latach 1989-1990 członek Biura Politycznego KC PZPR, w latach 1993-1996 minister pracy i polityki socjalnej, w 1996 minister-szef Urzędu Rady Ministrów, w 1997 minister spraw wewnętrznych i administracji, w latach 1997-1999 przewodniczący SdRP, w latach 1999-2004 i 2011-2016 przewodniczący SLD, w latach 2001-2004 premier i przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej, w latach 2008-2010 przewodniczący Polskiej Lewicy. Poseł na Sejm I, II, III, IV i VII kadencji.
Leszek Miller - politolog i polityk. W latach 1989-1990 członek Biura Politycznego KC PZPR, w latach 1993-1996 minister pracy i polityki socjalnej, w 1996 minister-szef Urzędu Rady Ministrów, w 1997 minister spraw wewnętrznych i administracji, w latach 1997-1999 przewodniczący SdRP, w latach 1999-2004 i 2011-2016 przewodniczący SLD, w latach 2001-2004 premier i przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej, w latach 2008-2010 przewodniczący Polskiej Lewicy. Poseł na Sejm I, II, III, IV i VII kadencji. fot. Bartek Syta
Negocjowaliśmy w Kopenhadze przez siedem godzin. Kolacja u królowej, która miała zakończyć proces rozszerzenia, została odwołana ku rozpaczy wszystkich, którzy się na nią szykowali. Zostałem obarczony odpowiedzialnością - mówi były premier Leszek Miller.

Wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej uważa pan za swój największy polityczny sukces?
Oczywiście, uważam, że to największy mój osobisty sukces, ale także sukces tych wszystkich milionów Polaków, którzy razem ze mną działali na rzecz wejścia Polski do Unii Europejskiej, także tych, którzy wzięli udział w referendum i głosowali „za”, a przypomnę , że taki głos oddało 13,5 miliona Polaków.

Kiedy obejmował pan stanowisko premiera, miał pan świadomość, że za pana kadencji nastąpi nasze wejście do wielkiej europejskiej wspólnoty?
Do końca nie miałem, dlatego że ścierały się różne tendencje w samej Unii Europejskiej, o czym tacy ludzie jak Günter Verheugen i inni liderzy pisali. Mianowicie w UE na początku nie było jasności, czy nastąpi jedno wielkie rozszerzenie, czy też kraje Europy Środowo-Wschodniej będą przyjmowane stopniowo: najpierw te najmniejsze, mam na myśli państwa bałtyckie, potem te średnie, jak Węgry, Słowacja, czy Czechy, a na samym końcu Polska.

Dlaczego Polska na samym końcu? Bo byliśmy najwięksi?
Polska na samym końcu, ponieważ jesteśmy jak na stosunki europejskie dużym krajem i absorbującym przez to duże środki poświęcone procesowi rozszerzenia. Więc gdyby wygrała ta strategiczna koncepcja liderów europejskich, Polska wchodziłby do Unii bardzo późno. Natomiast, na szczęście, wygrała koncepcja forsowana przez Güntera Verheugena, aby to było jedno wielkie rozszerzenie, w ramach którego do UE dołączyłoby dziesięć krajów.

Na jakim etapie były negocjacje akcesyjne, kiedy doszliście do władzy?
No niestety, kiedy obejmowałem tekę premiera, byliśmy na ostatnim miejscu ze wszystkich krajów ubiegających się do wejście do UE, jeśli chodzi o zaawansowanie negocjacji. Wyprzedzali nas nawet ci, którzy rozpoczęli rokowania dwa lata później niż my. Przodowały Słowenia, Węgry i Czechy - te państwa bardzo konsekwentnie posuwały się do przodu, zamykając poszczególne rozdziały negocjacyjne. Polska była na końcu. To było spowodowane, jak pamiętam, dwoma czynnikami: po pierwsze - panował chaos kompetencyjny rządu Jerzego Buzka. Istniały trzy konkurujące ze sobą ośrodki odpowiedzialne za rokowania, to jest: raz - główny negocjator, dwa - Urząd Komitetu Integracji Europejskiej i trzy - Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Nie było między nimi dobrej współpracy, wystarczy wspomnieć, że do Brukseli jeździły zdublowane delegacje, co wywoływało zawsze sensacje, o czym byliśmy informowani.

Referendum było drogą trudniejszą, ale o wiele mocniejszą w swoim wyrazie, przekazie i prawnym, i społecznym, i politycznym

Naprawdę?
Tak, naprawdę. Jeździły zdublowane delegacje, które się nawzajem pilnowały i donosiły na siebie. Drugi czynnik to wadliwa strategia negocjacyjna, która zakładała, że najtrudniejsze tematy zostaną połączone w pakiety i odsunięte na sam koniec rokowań z nadzieją, że pod presją czasu będzie można łatwiej je rozstrzygnąć. Taka strategia spowodowała w efekcie wrażenie, że Polska jest spóźniona i nie jest gotowa do finiszu. Pozostałe kraje, które szły razem z nami, coraz bardziej się niecierpliwiły i postawiły sprawę jasno: „jeżeli Polska się spóźnia, jeśli Polska nie jest przygotowana, to trudno - nie może być hamulcowym. Oni są przygotowani, więc oni do UE powinni być przyjęci, a Polska w takim razie niech się stara o wejście do UE w pozostałej kolejności”. Spotkałem się z takim podejściem bezpośrednio już jako premier - od dobrego znajomego obecnej władzy Viktora Orbana, który, kiedy zostałem szefem rządu, był jeszcze premierem Węgier, dopiero potem przegrał wybory, by później znowu je wygrać, więc Orban w mojej obecności na szczytach europejskich mówił, że Węgry są gotowe, Węgry są przygotowane, Węgry nie mają żadnych opóźnień, a jeśli Polska nie nadąża, to jest to sprawa Polski i nikt nie powinien na Polskę czekać.

I nie bał się pan, że nie zdążycie? Odpowiedzialność ogromna!
Taki był punkt startu i musieliśmy dokonać zasadniczej korekty strategii negocjacyjnej tak, żeby pozamykać te sprawy, które były rozgrzebane, a przede wszystkim podejmować decyzje, które dawały szanse, że nadrobimy te zaległości. Chodziło głównie o dwie spraw: po pierwsze - swobodny obrót ziemią. W tamtych czasach to był szalenie ważny problem, dlatego że ugrupowania, nie tylko ludowe, takie jak PSL, czy rolnicza Solidarność, ale także cała prawica ludowa - powtarzały hasło „matki się nie sprzedaje”, a ziemia jest naszą matką. Więc przeciwstawiali się jakimkolwiek unijnym procedurom dotyczącym handlu ziemią. W końcu wynegocjowaliśmy dwunastoletni okres przejściowy - przez 12 lat, licząc od 2004 roku, nie było swobodnego obrotu ziemią, to była jedna sprawa. Druga, to swobodny przepływ pracowników. Otóż, te wielkie kraje nie chciały się zgodzić, aby od 1 maja 2004 roku, kiedy rysowała się hipotetyczna data wejścia Polski do UE, jednocześnie otworzyć granice dla polskich pracowników. Na dobrą sprawę, tylko Irlandia i Wielka Brytania się na to godziły, a pozostałe państwa zastrzegły sobie rozmaite okresy przejściowe, Niemcy dosyć długi okres, bo siedmioletni. I trzeci trudny problem, to przepływ finansowy - chodziło o to, żeby Polska dostała więcej pieniędzy niż planowano, dlatego że gdybyśmy dostali tyle, ile chciała nam dać Unia na początku, to bylibyśmy płatnikiem netto, co przekreśliłoby zwycięski wynik referendum. Wrogowie UE wykorzystaliby ten argument, mówiąc, że od samego początku Polska dokłada do UE. Przyjęliśmy zmianę tej strategii, przeprowadziliśmy ją w Sejmie, przy awanturach oczywiście wszystkich ugrupowań antyunijnych, zwłaszcza Ligii Polskich Rodzin z panem Giertychem na czele, Samoobrony, ale także Prawa i Sprawiedliwości. I pchaliśmy te sprawy do przodu aż do negocjacji 13 grudnia w Kopenhadze.

W kim pan miał sojuszników, jeśli chodzi o naszej wejście do Unii Europejskiej? Jacy europejscy politycy Polskę wspierali?
Najbardziej pomogło nam dwóch polityków niemieckich: Gerhard Schröder, ówczesny kanclerz Niemiec, i Günter Verheugen, niemiecki komisarz do spraw rozszerzenia UE, ale także socjaldemokratyczni przywódcy państw europejskich, zwłaszcza Tony Blair, Romano Prodi, ówczesny szef Komisji Europejskiej, Göran Persson, premier Szwecji. Miałem o tyle dobrą sytuację, że wówczas lewica europejska wiodła prym w krajach zachodniej Europy. Wtedy Unia Europejska liczyła piętnastu członków, w jedenastu rządzili socjaldemokraci. To mi bardzo pomagało, bo znaliśmy się z wcześniejszych kongresów, a z niektórymi z przywódców, na przykład z Gerhardem Schröderem, Tony Blairem czy z Göranem Perssonem miałem osobisty kontakt, byłem z nimi zaprzyjaźniony. Zawsze mogłem na nich liczyć. Gerhard Schröder miał wtedy jeszcze więcej do powiedzenie niż dzisiaj Angela Merkel, to też ułatwiało nam pracę, bo moje kontakty ze Schröderem były, jak już wspomniałem, natury osobistej. Byłem u niego w domu, on był u mnie w domu - spotykaliśmy się bardzo często. To była ta grupa polityków, która bardzo mi pomagała.
I co Schröder panu mówił? Jak pana motywował?
Schröder mówił, że oczywiście trudno sobie wyobrazić rozszerzenie UE bez Polski, tyle tylko, że w Unii nie mamy wyłącznie przyjaciół. Braku przyjaciół nie odczuwaliśmy wtedy wśród członków piętnastki, ale, paradoksalnie, wśród tych, którzy pretendowali razem z nami, aby wejść do Unii Europejskiej. Z prostego powodu - otóż cała kwota przeznaczona na rozszerzenie w 50 procentach była absorbowana przez Polskę. Innymi słowy: mieliśmy dostać aż połowę wszystkich środków przeznaczonych na to rozszerzenie. Wszystkie pozostałe kraje, jak Czechy, Słowacja, Węgry, państwa bałtyckie, mocno to bolało. Panowało wśród nich takie przekonanie, że gdyby Polska nie wchodziła razem z nimi do UE, to cała ta kwota zostałaby inaczej podzielona.

Pan odczuł tę niechęć czy może raczej dystans liderów pozostałych państw ubiegających się o wejście do Unii?
Oczywiście, otwarcie o tym mówiono, nikt się z tym nie krył. Na posiedzeniach Grupy Wyszehradzkiej moi przyjaciele: premier Słowacji, Czech czy Węgier w taki czy inny sposób sugerowali, że Polska jest za duża na tle pozostałej dziewiątki, że powinniśmy wchodzić do UE w innym terminie, bo jak wchodzimy razem z tymi maluchami, to ich przytłaczamy, nikt się z nimi nie liczy, no i zabieramy połowę pieniędzy przeznaczonych na rozszerzenie.

Przypomina pan sobie jakieś nadzwyczajne wydarzenia podczas negocjacji w Kopenhadze? Jaka panowała atmosfera?
Będę pamiętał te negocjacje do końca życia. Było bardzo dramatycznie. Tych dziesięć delegacji przyjechało po to, żeby sfotografować się, zrobić family foto, odbyć rytualne posiedzenie, zaakceptować wynegocjowane wcześniej warunki i pojechać na kolację do królowej, bo miało się u niej odbyć uroczyste przyjęcie kończące cały proces rozszerzenia. Z całej dziesiątki tylko my chcieliśmy negocjować. Mieliśmy pięć postulatów i uznaliśmy, że nie przyjechaliśmy do Kopenhagi, żeby napić się szampana, a jeśli już, to na koniec, ale przyjechaliśmy na prawdziwe negocjacje, co doprowadziło stronę unijną do białej gorączki. Wtedy prezydencja spoczywała na Duńczykach, premierem Danii był Anders Fogh Rasmussen, który potem był sekretarzem generalnym NATO - on w imieniu całej piętnastki prowadził negocjacje. Prasa duńska w przeddzień szczytu pisała, że wszystko jest przygotowane, wszyscy są zadowoleni, jedyną delegacją ze znakiem zapytania jest delegacja z Polski, ale pan Rasmussen z samego rana spotkana się z panem Millerem i spróbuje Millera przekonać, żeby nie stawiał żadnych warunków. Pierwsze spotkanie z Rasmussenem było straszne, powiedziałem mu, że przywozimy pięć spraw, a on mi powiedział…

...że jedzie na kolację do królowej?
Nie, że negocjacje przed szczytem w Kopenhadze się skończyły, a jeśli chcę negocjować, to znaczy, że Polska nie jest przygotowana, nie spełnia wszystkich warunków i możemy się spotkać za rok czy za dwa ata, żeby rozważyć, co dalej. Ja z kolei spokojnie mu tłumaczyłem, że to nie nasza wina, iż pięć postulatów nie zostało wcześniej rozpatrzonych, bo mówiliśmy o nich, tylko nikt nie chciał zamykać tych spraw. Więc przyjechaliśmy na prawdziwe negocjacje, bardzo oczywiście dziękujemy za propozycję szampana, obiadu czy kolacji u królowej, ale najpierw zamknijmy pięć problemów, z którymi przyjechaliśmy. Rasmussen wreszcie oświadczył, że nie jest upoważniony, aby o nich rozmawiać, że jak chcemy zerwać negocjacje, to możemy wyjechać i koniec.

I jak wyszliście z impasu?
W takich kryzysowych sytuacjach, jak nie chce się zrywać negocjacji, a nie byliśmy tym zainteresowani, ogłasza się przerwę. Poprosiłem więc Rasmussena, aby ogłosił przerwę, niechętnie ogłosił dwie godziny przerwy, a ja w ciągu tych dwóch godzin spotkałem się, trochę na boku, poza oficjalnym nurtem, z moimi przyjaciółmi, czyli ze Schröderem, Perssonem i Blairem. Chciałem wybadać, czego oni naprawdę chcą i uspokoić ich, że nie lekceważmy Rasmussena czy kogoś innego, tylko chcemy poważnie negocjować. Po dwóch godzinach zaczęliśmy rozmawiać już spokojniej. Mechanizm był taki, że ja przedstawiałem problem, Rasmussen coś proponował, była przerwa, on szedł z tym do czekających liderów europejskich, uzgadniał z nimi stanowisko i wracał, załatwialiśmy sprawę i szliśmy dalej. Negocjowaliśmy tak przez siedem godzin.

Na kolację do królowej pan nie zdążył?
Nikt nie zdążył, ta kolacja została odwołana, niestety.

Przez polską delegację?
No tak. Kolacja została odwołana ku rozpaczy wszystkich, którzy się na nią szykowali. Zostałem za to obarczony odpowiedzialnością. Po powrocie do Warszawy napisałem do królowej bardzo uprzejmy list, dołączyłem piękny obraz warszawskiej Starówki, kosz kwiatów i wysłałem to na ręce jej wysokości królowej.

Był taki moment wcześniej, jeszcze przed szczytem w Kopenhadze, że pan sobie pomyślał: „Kurczę, nie zdążymy!”?
To cały czas wisiało nad nami. Jeszcze raz powtórzę, gdyby nie życzliwość europejskich liderów, gdyby oni się zacięli i powiedzieli: „Trudno, spóźniliście się, nikt nie będzie na was czekał”, moglibyśmy nie zdążyć wejść do Unii z pozostałymi dziewięcioma krajami. Może weszlibyśmy do UE w 2006 roku, a może w 2008, jeśli oczywiście w ogóle byśmy do niej weszli. Łatwo by nas było wtedy zablokować przez te kraje, które wchodziły bez nas. Decyzja o rozszerzeniu UE za każdym razem musi być jednomyślna i ratyfikowana w parlamentach narodowych, więc byłby to naprawdę bardzo poważny problem.
Dużo pan wina wypił na tych nieoficjalnych spotkaniach?
Nie, wtedy się dużo nie piło z liderami europejskimi. Kieliszek wina do obiadu, może jakieś whisky do kolacji. Pamiętam, że u Schrödera w domu piliśmy na początku białe reńskie wino, potem czerwone. Nie piliśmy wówczas dużo. Taką zabawną historię pamiętam z czasów późniejszych, kiedy byliśmy już w Unii, tu w Warszawie odbywało się spotkanie i na moje zaproszenie przyjechał na nie Silvio Berlusconi, ówczesny premier Włoch. Wydałem roboczy lunch w budynku kancelarii premiera, Berlusconi powiedział mi wtedy, że poszedłby do jakiejś restauracji. Poszliśmy więc do restauracji, która wciąż istnieje, wtedy nazywała się „Dom polski”. Kelner przyniósł katalog win i powiedział: „Panie premierze, mamy najlepsze włoskie wina”, na to Berlusconi spojrzał na niego i odrzekł: „Proszę pana, włoskie wina, to ja mam w domu, tu przyjechałem napić się polskiej wódki”. I piliśmy polską wódkę. W pewnym momencie Berlusconi rozejrzał się, jak już trochę wypiliśmy, i zapytał: „Leszek, a gdzie są dziewczyny?”, pytam: „Ale jakie dziewczyny?”, a on: „Jak to jakie? Gdzie są normalne dziewczyny?”, ja: „Wiesz, nie byłem na to przygotowany. Pozwól, że się rozejrzę”. Na szczęście, ponieważ ta wizyta bardzo się przeciągała, w końcu współpracownicy Berlusconiego niemal siłą zabrali go na lotnisko, bo samolot wraz z pasażerami czekał już na niego dwie czy trzy godziny. Więc niechętnie wyszedł, ale na odchodne jeszcze rzucił: „Dobra, jeśli chodzi o dziewczyny, to następnym razem”.

Bał się pan referendum? Spodziewał się takiego sukcesu?
Obawiałem się referendum, nawet nie tylko ilości głosów na „tak”, bo prowadząc bardzo intensywną kampanie, jeżdżąc po całej Polsce, wiedziałem, jakie są nastroje. Bałem się, że nie będzie frekwencji 50-procentowej, a referendum stanowiące jest wtedy, kiedy frekwencja przekracza 50 procent uprawnionych do głosowania. Nie pamiętam dokładnie, ale co najmniej 17 milionów obywateli musiało pójść do głosowania. Tego się bałem, że będzie na przykład 48 procent, albo 47 procent, a nie 50.

Do urn poszło prawie 58 procent Polaków uprawnionych do głosowania!
Zgadza się, ale przy olbrzymiej pracy, jaką wykonaliśmy. Nie tylko rząd, ale szereg organizacji społecznych, było takie pospolite ruszenie - udało się uzyskać to 58 procent. Byłem bardzo szczęśliwy, że daliśmy radę. To było ryzyko, w pewnym sensie nieuzasadnione, dlatego że mogliśmy proces ratyfikacyjny przeprowadzić przez parlament. Mieliśmy taką większość w Sejmie i Senacie, żeby przeprowadzić ustawę o ratyfikacji, a potem przedłożyć ja prezydentowi do podpisu. To dzisiaj brzmi jak prorocza wizja, ale pomyślałem wtedy z kolegami, że nawet jeśli przeprowadzimy to przez parlament, ale kiedyś w przyszłości może powstać jakaś inna większość parlamentarna, która zakwestionuje nasze decyzje. Powie: „Hola, hola, wtedy była inna większość, teraz jest inna większość, więc możemy to unieważnić”. Referendum było drogą o wiele trudniejszą, ale o wiele mocniejszą w swoim wyrazie, przekazie i prawnym, i społecznym, i politycznym. Postanowiliśmy więc przeprowadzić referendum, wiedząc, że dużo więcej ryzykujemy, bo przecież mogło nie być wymaganej frekwencji i referendum nie byłoby stanowiące. Wtedy i tak musielibyśmy iść do Sejmu, ale z o wiele słabszą kartą. Kiedy poznaliśmy wyniki referendum, szaleliśmy z radości.

Nie dziwi pana, że Polacy są tak proeuropejscy? Bo jesteśmy jednym z najbardziej prounijnych społeczeństw Starego Kontynentu.
Tak, to prawda. Myślę, że składa się na to kilka przyczyn. Polacy tradycyjnie patrzyli na Zachód, często nawet przez zbyt różowe okulary, widząc na tym Zachodzie tylko pięknie oświetlone i obłożone towarami sklepy, ale ta droga, to było wielkie marzenie Polaków. W jakimś sensie ono wciąż jest aktualne, chociaż może nie tak mocne, jak kiedyś. Dwa - możliwość swobodnego poruszania się po tym wielkim kontynencie. Jak rozłożymy mapę, to od Bugu, gdzie przebiega wschodnia granica Unii, aż na zachodnie wybrzeża Hiszpanii - taki jest teren, po którym możemy się poruszać bez żadnego dokumentu tożsamości. Wiec jest pewna swoboda wyboru miejsca, czasu - taki powiew wolności. To wszystko bardzo mocno działa na wyobraźnie Polaków. Dla młodych ludzi to też możliwość podejmowania nauki w różnych krajach, podejmowania tam pracy. Oczywiście, wolę, kiedy młodzi Polacy pracują w Polsce, ale mają prawo i nikt im tego nie może zabronić, żeby szukać szczęście gdzie indziej. To wszystko powoduje, że Unia Europejska jest tak dobrze oceniania i tak dobrze się na nią patrzy.

Utrzymuje pan kontakt z europejskimi politykami, którzy wtedy panu pomagali?
Listownie, a z Gerhardem Schröderem spotykam się od czasu do czasu. Ostatni raz widziałem go jakieś dwa lata temu w Bundestagu. W Niemczech, co jest powodem mojej zazdrości, byli kanclerze mają tam dobrze wyposażone gabinety, asystentów, całe sekretariaty i oczywiście pensje. Więc Schröder mnie przyjął w tych swoich pomieszczeniach, pokazując mi je wszystkie. Spytałem go, czy zamierza wrócić do polityki, odpowiedział, że nie zamierza, bo ma cztery żony, w tym oczywiście byłe, i musi zarabiać dużo pieniędzy, żeby je utrzymać.

A gdyby miał pan wskazać polskich polityków, którzy panu pomagali podczas tych negocjacji, w ogóle podczas całego procesu wchodzenia do UE?
Jeśli chodzi o Sojusz, to sprawa jest jasna, moim najbliższym współpracownikiem był Włodzimierz Cimoszewicz, minister spraw zagranicznych. Jeździliśmy na różne spotkania. Natomiast jeśli chodzi o ludzi spoza SLD, nie było wylewnych gestów. Wtedy zarówno PO, PSL, już nie mówię o takich antyunijnych ugrupowaniach, jak LPR, Samoobrona czy PiS, które miało taką dwuznaczną postawę, ale nawet Unia Wolności i Platforma - oni patrzyli na nas, jak na konkurentów. Z jednej strony, z punktu wiedzenia Polski, chcieli, żeby nam się udało, ale z drugiej strony zdawali sobie sprawę, że jeśli nam się uda, to nasza pozycja na scenie politycznej się wzmocni. I dla nich był to kłopot. I tak by było, gdyby nie przeklęta afera Rywina, która rozpoczęła proces destrukcji. Kiedy przypominam sobie komentarze po moim powrocie z Kopenhagi, to były życzliwe, ale i pełne rezerwy: „No, Miller odniósł sukces, ale może udałoby się wynegocjować więcej? A może by się nie udało?”. Dla Polski to dobre, szkoda, że SLD.

Pewnie od 2004 roku każdego 1 maja wypija pan lampkę szampana, prawda?
Prawda. Pamiętam, że jak wróciłem z Kopenhagi do domu, była godz. 3 czy 4 nad ranem, żona czekała na mnie, cały czas śledziła wszelkie doniesienia telewizyjno-radiowe. Kiedy wróciłem, wyciągnęła butelkę szampana, otworzyliśmy ją, mimo że byłem potwornie zmęczony, a jednocześnie szalenie podekscytowany. Wypiliśmy kieliszek i moja żona powiedziała, że pijemy za naszą wnuczkę w nowej, zjednoczonej Europie. To było dla mnie bardzo wzruszające. Tradycja została. Ta wnuczka była pewnym skrótem myślowym, chodziło oczywiście o Polki i Polaków, zwłaszcza o młodych ludzi, chyba oni na rozszerzeniu UE najwięcej skorzystali. Więc tak, zawsze 1 maja albo z żoną, albo z przyjaciółmi, w różnych gronach sobie to wspominamy i pijemy szampana.

POLECAMY:






















Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: 15 lat Polski w Unii Europejskiej. Leszek Miller: Kiedy wróciłem z Kopenhagi, wypiłem z żoną szampana - Portal i.pl

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska