Rodzina, znajomi często pytają: człowieku, po co ci to?
Często.
I co Pan im odpowiada?
To samo, co rok temu powiedziałem przed swoim pierwszym startem w rajdzie. Dakar to szczyt, próbuję się na niego wdrapać. To chyba naturalne, że jeśli jest się taternikiem, to chce się zdobyć najwyższą górę w Tatrach, a jeżeli jest się himalaistą, to w Himalajach. Dla sportowca to rzecz oczywista, że cały czas dąży do podjęcia największych wyzwań.
I jak tam jest na tym szczycie?
Startując po raz pierwszy w Dakarze nie miałem bladego pojęcia, że jest taki wysoki. Trzeba wspinać się na niego z wielką pokorą. Dziś mogę powtórzyć jedynie słowa, które wypowiedziałem przed rokiem: nie wiem, jak daleko dojadę, ale będę starał się ze wszystkich sił dotrzeć do mety. Oczywiście wtedy do głowy mi nie przyszło, że to da taki rezultat i teraz największym wyzwaniem będzie to, żeby zapomnieć o tamtym trzecim miejscu. Nie mogę jechać "na wynik". Takie podejście na Dakarze to najgorszy doradca.
Pan w tej chwili czuje się bardziej sportowcem czy biznesmenem?
Biznesmenem nigdy się nie czułem. Biznesmena kojarzę z osobą, która przeprowadza transakcje, coś kupuje i sprzedaje. Ja nie jestem tego typu facetem. Jestem przedsiębiorcą klasycznym. Dla mnie na pierwszym planie jest kreowanie, tworzenie. Na przykład miejsc pracy. Mało kto wie, że wraz ze wspólnikiem sprowadziliśmy do Polski McDonald'sa. Wiem, że można dyskutować o wielu rzeczach związanych z tą marką, ale jedno jest pewne: zatrudnia w Polsce 40 tysięcy ludzi. To jest kreacja.
Zatem, uwzględniając ten wykład z semantyki, pytanie brzmi: przedsiębiorca czy sportowiec?
Widzi pan, nie przez przypadek tak obszernie wyjaśniałem tę kwestię. Już tłumaczę, dlaczego. Dakar to nie jest tylko facet, który potrafi jeździć quadem, motocyklem, samochodem czy ciężarówką. Dla takiego uczestnika jak ja, który nie ma sponsora zewnętrznego, rajd jest ogromnym przedsięwzięciem. Mnóstwo trzeba zaplanować, przygotować, zorganizować. Dlatego ja, czy siedzę za biurkiem czy na quadzie, cały czas czuję, że jestem w tej samej bajce. Jestem sportowcem, a jednocześnie przedsiębiorcą. I na odwrót. Różnica polega na tym, że mój normalny dzień jest wypełniony rozmowami, negocjacjami, a tam walką na trasie.
Gdzie tu jednak podobieństwo?
Krzysztof Hołowczyc zapytany rok temu przez telewizję, jak to możliwe, że w debiucie zrobiłem coś takiego, odpowiedział: "Głową. Rafał nauczył się Dakaru w ciągu jednego rajdu. Mnie zajęło to cztery edycje". I w tym tkwi sedno sprawy. Tam też trzeba cały czas myśleć, analizować. Jak w biurze. Na pierwszych etapach uczyłem się tempa dakarowego, nawigacji, podglądałem najlepszych. Dwa etapy jeździłem za Hiszpanem Avendano, bo wiedziałem, że świetnie radzi sobie na pustyni i starałem się go naśladować. Gdybym jechał sam, to czasy miałbym dużo gorsze. Dla mnie Dakar to jest dalszy ciąg tego, co robię na co dzień. Tylko fizycznie wymaga ode mnie o wiele więcej.
Sukces na rajdzie jest porównywalny z sukcesem firmy?
Bardzo ciekawe pytanie. Hmm, myślę, że tak. Niedawno otworzyłem w Bielsku-Białej Gemini Park i gdyby w jakimś prestiżowym, obiektywnym rankingu galerii handlowych to moje dziecko zajęło miejsce na podium, to byłbym równie szczęśliwy jak z dobrego wyniku na Dakarze. Dlaczego? Bo oba przypadki są do siebie podobne. Najpierw były myślą, potem słowem, czynem, pierwszą decyzją, a w końcu wielkim przedsięwzięciem.
Jak Pan o sobie myśli? Zawodowiec jak Hołowczyc czy pasjonat hobbysta?
Absolutnie to drugie. Zawodowcem nie jestem ani formalnie, bo na rajdach nie zarabiam, ani w sensie rozkładu dnia, bo poświęcam go na pracę, a nie na treningi. Ale rozpiera mnie duma, że jestem oficjalnym członkiem kadry narodowej, reprezentantem Polski i że mam patronat Polskiego Związku Motorowego.
Strachu przed startem nie ma?
Gdybym wiedział, co mnie czeka, to pewnie bałbym się bardziej. A z drugiej strony przed zawodami jest tyle rzeczy do zrobienia, że nie ma czasu na rozmyślania, co będzie. Na pewno jednak ten Dakar będzie dużo trudniejszy. Na trasie może być jatka, więc trzeba być bardzo ostrożnym. Startuje dwunastu Argentyńczyków i będą na głowie stawać, żeby wygrywać kolejne etapy. Rozmawiałem z Czechem Jarosławem Machaczkiem (pięciokrotny zwycięzca Rajdu Dakar w kategorii quadów - przyp. red.) i on podkreśla, że w żadnym razie nie można dać ponieść się ułańskiej fantazji.
Machaczek, legenda Dakaru, zbudował Panu quada.
Takiego samego jak dla siebie. W ubiegłym roku mówił, że najbardziej szanuje mnie nie za to, że dojechałem do mety i zająłem trzecie miejsce, tylko za to, czym dojechałem. Twierdził, że przed rajdem byłby gotów postawić cały majątek, że czymś takim nigdy go nie ukończę. Jedziesz dobrze - powtarzał - ale motor masz szpetny.
I wtedy obiecał Panu, że przygotuje coś ekstra.
Myślę, że zrobił dobrego quada. Przede wszystkim szybkiego.
Ile wyciąga?
Powyżej 180 km/h.
Żartuje Pan?
Nie.
Jak taką prędkość odczuwa się na quadzie?
Zależy, po czym się jedzie. Na autostradzie czuje pan wiatr i lekkie wibracje. A na pustyni ma pan adrenalinę po czubek głowy, że aż kask się unosi. Z jednej strony chce pan jechać szybko, bo szkoda czasu, a z drugiej pustynia nie jest wcale gładka jak stół. Bywają na niej przedziwne rzeczy. W Chile na przykład ludzie kopią, gdzie się da, bo wszędzie można natknąć się na jakieś minerały. I na bezkresnej pustyni nagle zdarza się, że jest metrowej głębokości dziura. Odradzam wpaść do czegoś takiego. Rok temu cudem uniknąłem takiego zdarzenia. Zauważyłem dół w ostatniej chwili, odchyliłem się i zewnętrzne koła przeleciały nad nim.
Niebezpieczne hobby Pan sobie wybrał.
Rok temu jakaś nieżyczliwa mi osoba powiedziała: ma parę złotych, to sobie pojechał w rajdzie. Pieniądze są oczywiście istotne, ale tylko do momentu startu. Potem w grę wchodzą inne czynniki. Takie choćby jak szczęście.
Szczęście?
No tak. Na jednym z etapów miałem taki przypadek, że z jednego koła została mi już tylko felga, a przed sobą miałem jeszcze 500 km, z czego 150 po skałach i górach. W pewnym momencie spotkałem na trasie miejscowych, którzy mieli quada z kołami - traf chciał - pasującymi do mojej maszyny. Całą rodzinę musiałem przekonywać, żeby sprzedali mi jedno koło. W końcu się zgodzili i dojechałem do mety etapu.
Ile Pan zapłacił?
Sporo. 350 albo 400 dolarów. To był wielki fuks, bo inaczej byłoby po mnie. Krótko mówiąc, kapitał początkowy pozwala, żeby stanąć na starcie, ale potem decydujące są inne rzeczy. Szczęście, umiejętności, cechy charakteru.
Robił Pan w życiu wiele rzeczy, ma nawet licencję pilota. Dakar jest najmocniejszym doznaniem, jakie Pan sobie w życiu zafundował?
Raczej tak, choć z życiem jest tak, że nowe wrażenia przykrywają te stare. Choćby w tym roku miałem kilka emocjonujących sytuacji, na przykład w powietrzu. Leciałem samolotem w takim dniu, gdy w Polsce wichury powalały drzewa, zrywały dachy. Znalazłem się w środku burzy, oczywiście niespecjalnie. Emocje były naprawdę duże. Jednak ja nigdy nie latam sam. Siedzę za sterami, ale ze mną zawsze jest drugi pilot. Nie ma co kusić losu.
Na quadzie jest Pan za to zupełnie sam.
No tak. Sam kieruję, nawiguję, ściągam maszynę z wydm, jak trzeba naprawiam.
Co podczas rajdu jest najtrudniejsze?
Brak snu. Średnio śpię trzy godziny na dobę. Przykładam do poduszki głowę i od razu muszę wstawać. Po dojechaniu na biwak jest sporo obowiązków, które bezwzględnie należy wykonać. Przede wszystkim trzeba przygotować roadbooka (szczegółowy przebieg trasy - przyp. red.) na następny dzień.
I są momenty, że człowiek sobie myśli: kurczę, po co ja się tu pchałem?
Codziennie, to żadna tajemnica.
I co wtedy?
Nie mówię tego pod publiczkę, ale ratuje cię myśl, że w kraju są ludzie, którzy cię wspierają i na ciebie liczą. Rodzina, znajomi, kibice. Dopóki nie jestem mokrą plamą na drodze, to nie mogę się poddać. To naprawdę tak działa.
Podobno rok temu podtrzymywały Pana na duchu SMS-y, które przychodziły od znajomych.
To prawda. Jechałem z telefonem na sercu, w tym roku zresztą też tak będzie, i czułem, gdy dostawałem wiadomości. Nie miałem oczywiście czasu ich czytać, ale świadomość, że ktoś za ciebie trzyma kciuki, dodawała mi skrzydeł. W sumie otrzymałem cztery tysiące wiadomości. Wszystkie przeczytałem po rajdzie i na wszystkie odpisałem. Zajęło mi to ładnych parę tygodni.
Kurz, pył, piach, upał i kilkanaście godzin w trasie. Jak da się to wytrzymać?
Nie wiem. Siłą woli. I dobrym przygotowaniem fizycznym. Mam też swój tajemniczy sposób i wieczorem robiąc roadbooka piję odrobinkę dobrego czerwonego mocnego wina. Super działa, rozluźnia mięśnie. Wpadłem na to przez przypadek. A poza tym człowiek jest tak skonstruowany, że wszystko zniesie. Jest taka teoria o bólu dominującym, która mówi jeżeli boli nas kilka rzeczy naraz, to odczuwa się tylko tę, która boli najbardziej. Reszta znika.
Pana co najbardziej bolało podczas rajdu?
Lewa łopatka. Skutek dawnej kontuzji. Chwilami czułem taki ból, jakbym miał wbity pod łopatkę nóż. Dakar wyzwala jednak w człowieku takie pokłady motywacji, że na pewne rzeczy nie zwraca się uwagi. Ja na przykład dopiero po kilku dniach zorientowałem się, że mam odparzone stopy.
Zrobiłem szybką sondę wśród znajomych, czego chcieliby się dowiedzieć od uczestnika Rajdu Dakar.
Domyśla się Pan, jakie pytanie pojawiało się najczęściej?
Nie, ale to ciekawe.
O sprawy fizjologiczne. Co robicie w sytuacjach bez wyjścia? Na hamulec i w krzaczki?
Nie ma się co śmiać, to poważna sprawa. Wygląda to tak, że przede wszystkim można nauczyć się tak sterować jedzeniem i piciem, by takie sytuacje ograniczyć do góra dwóch dziennie. Od motocyklistów słyszałem o stosowaniu pieluch, ale raz spróbowałem i było to traumatyczne doświadczenie. Nigdy więcej. Pomijając takie fizyczne minusy, jak swędzenie i odparzenia, to pielucha jest tak dekoncentrująca, że ciężko się z nią jedzie. Ja zatrzymuję się. Półtorej minuty i po sprawie.
Jedzenie, woda?
W kieszeniach mam batony energetyczne, żelki. Typowa strawa dla sportowców. W plecaku jest specjalny kilkulitrowy pojemnik na wodę i rurka, więc można pić nie zatrzymując się. Zdarzyło mi się jednak, że człowiek z obsługi zamiast do pojemnika wlał mi całą wodę bezpośrednio do plecaka i 200 kilometrów jechałem w przemoczonym kombinezonie.
Ilu ludzi ma Pan w ekipie?
Pięć osób. Dwóch mechaników, kierowcę, dziennikarza i osobę odpowiedzialną za funkcjonowanie całości.
Macie łączność?
Rok temu miałem dwie komórki, ale nie korzystałem. Często zresztą brakuje zasięgu. W tym roku zabrałem ze sobą telefon satelitarny. Sprawdzę, może do czegoś się przyda. Choć z drugiej strony, zastanawiam się, do czego. Pogadam sobie z żoną podczas jazdy? Raczej nie.
Pogada Pan sobie z nią później.
Też nie. Nie chciałbym się dekoncentrować. Poświęcam się temu w całości i szlus. Od informacji jest obsługa, media, jest live tracking w internecie.
Gdzieś czytałem wypowiedź pańskiej mamy, że siedzi do późna przed laptopem i sprawdza, czy wszystko z Panem w porządku. Rozbawiło mnie, że publicznie powiedziała: nigdy Rafałowi tego nie powiem, ale strasznie się o niego martwię.
(śmiech) No tak. Formalnie ciągle nie wiem, że się martwi. Mama dostała laptopa rok temu i od razu przystąpiła do boju. W kilka dni się nauczyła się go obsługiwać i jak widać z niego korzysta.
Mógł Pan sobie pozwolić na każde hobby. Na himalaizm, jachty, skoki na spadochronie. Czemu padło akurat na quady?
Geneza jest bardzo prosta. Byłem sfrustrowany, że wszystkie sporty, które uprawiam, czyli windsurfing, narty, tenis nie są odporne na kaprysy aury. A na quadzie jeździć można wszędzie i przy każdej pogodzie. Jest to pojazd bardzo uniwersalny. Poza tym ujęło mnie, że nie ma na nim osłony, kabiny, klimatyzacji. Wszystko bezpośrednio przyjmuję na klatę.
Quadowcy nie mają jednak w Polsce dobrej opinii.
I ja właśnie chcę to zmieniać. Szczególnie dumny jestem z tego, że udało nam się przekonać do patronatu ministerstwo środowiska i na Dakarze będę jechał z naszywkami z bardzo ważnym dla mnie hasłem "Daj przykład, nie niszcz lasu". Jestem prezesem ATV, Polskiego Stowarzyszenia Czterokołowców, więc nie mogę tylko z boku przyglądać się, jak Polacy z wolności quadowej korzystają. Jest mi przykro, że quady i motocykle są kojarzone z wandalizmem, dewastacją parków narodowych, lasów czy upraw.
Można to zmienić?
Naturalnie. Wiele krajów musiało sobie z tym problemem poradzić i dało radę. Quady powinny być rejestrowane, ale trzeba też wyznaczyć tereny, gdzie ludzie mogą się na tych quadach oficjalnie bawić. Po stronie ekstremalnych obrońców przyrody też powinna być niższa temperatura emocji. I skoro zjawisko quadów czy samochodów offroadowych jest duże, to nie próbujmy go zdelegalizować, bo się nie da, tylko rozsądnie je zalegalizujmy. Mam nadzieję, że uda mi się wywołać dyskusję na ten temat.
Rok temu w Dakarze był Pan trzeci, to teraz co? Chyba jedzie Pan po zwycięstwo?
Nie, nie, nie. To najgorsza myśl, jaką mógłbym sobie zakodować. Jadę, żeby na każdym kolejnym etapie dotrzeć do mety. Jeśli będę miał ciśnienie na wynik, to prawdopodobnie tego wyścigu nie ukończę. Kiedyś zadano mi pytanie: "Z pana to musi być straszny szaleniec". Jest wręcz przeciwnie. W tym sporcie trzeba być stoikiem, trzeba się hamować. W ubiegłym roku robił to za mnie mój quad, bo permanentnie się przegrzewał, teraz z tym problemem będę musiał radzić sobie sam. Wiem, że na tym Dakarze to ja będę swoim największym wrogiem. Ale żeby się nie podpalać, napiszę sobie na quadzie: "Meta, durniu".