https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mateusz Adamczyk: Gdy w życiu dostajemy dobre słowa, łatwiej zrozumieć ich wagę

Jolanta Tęcza-Ćwierz
Mateusz Adamczyk: Mówiąc coś, zobowiązujemy się do tego, że to, co mówimy, jest prawdą. Na tym polega zasada współpracy w komunikacji
Mateusz Adamczyk: Mówiąc coś, zobowiązujemy się do tego, że to, co mówimy, jest prawdą. Na tym polega zasada współpracy w komunikacji Archiwum Mateusza Adamczyka
Prawdziwa sztuka komunikacji to umiejętność dostosowania słów do sytuacji i drugiego człowieka. Mateusz Adamczyk, autor książki „Jak słowo daję”, pokazuje, że język to nie tylko zbiór reguł, ale żywa, dynamiczna przestrzeń, w której najważniejsza jest relacja między ludźmi.

Napisał Pan współczesny poradnik językowy. Czy warto poprawiać innych, czy lepiej ugryźć się w język? A jeśli już poprawiać, jak to robić, żeby nie wyjść na przemądrzalca?

Chciałem, żeby ten poradnik rzeczywiście doradzał, a nie wydawał wyroki. Tradycyjne poradniki językowe często przypominają „decyzyjniki”: poprawne - niepoprawne, zawierają czarno-białe reguły. Ja wolę pokazywać różne strony zjawisk językowych, a decyzję zostawić użytkownikowi języka, bo to on zna kontekst rozmowy, emocje, sytuację. Czy warto poprawiać? To zależy. Jeśli celem jest pokazanie wyższości albo zawstydzenie drugiej osoby, lepiej odpuścić. To zwykle psuje rozmowę, tworzy dystans. Język to nie egzamin, ale żywa komunikacja, często emocjonalna, wymagająca zaufania.

Są sytuacje, gdzie poprawianie ma sens: w szkole, na uczelni, w pracy nad tekstem. Ale i wtedy warto zrobić to delikatnie: zapytać, zainteresować się formą, powtórzyć ją z zaciekawieniem.

Nigdy nie przerywać czyjejś wypowiedzi, by wytknąć błąd - bo co z tego, że ktoś użył niewłaściwej formy, skoro mówi coś ważnego? Wciąż pokutuje w nas „szkolna trauma”, że trzeba mówić „czystą polszczyzną”, że język musi być doskonały. Tymczasem nie ma jednej, idealnej polszczyzny. Jest wiele jej odmian - regionalnych, młodzieżowych, środowiskowych - i każda ma swoje miejsce. Największym wyzwaniem nie jest wcale poprawność gramatyczna, tylko stylistyczna: jak mówić, by zostać zrozumianym, by dostosować język do sytuacji, do rozmówcy. I tego właśnie, moim zdaniem, powinniśmy się uczyć - z szacunkiem, ciekawością i empatią.

Pilnując, by nie pomylić „komponentu” z „kompozytem” oraz „impotencji” z „indolencją”, wpadki zaliczamy na słowach tak prostych, jak „wziąć” czy „włączać”. Dlaczego niektóre osoby mówią „tą książkę” i nie widzą w tym problemu, a inne dostają od tego gęsiej skórki?

Dzieje się tak, ponieważ mamy różne postawy wobec języka, i choć są one dobrze opisane w językoznawstwie, rzadko się o nich mówi poza dyskursem akademickim. A warto, bo postawa wobec języka często zdradza nasz stosunek do drugiego człowieka i do samej komunikacji. Jeśli ktoś nie chce rozmawiać z osobą, która mówi „wziąść” albo „włanczać”, to prezentuje postawę purystyczną - forma jest dla niego najważniejsza. Inni z kolei skupiają się wyłącznie na treści, niezależnie od językowych potknięć. Dlatego najlepiej znaleźć złoty środek. Pytanie też, dlaczego akurat niektóre błędy tak nas drażnią. Odpowiedź jest prosta: to wciąż te same przykłady powtarzane od lat w szkołach, poradnikach czy mediach społecznościowych. Gdybyśmy przestali o nich mówić, może przestałyby razić?

Język zmienia się nieustannie - to, co dziś jest „błędem”, jutro może być normą. Jeśli coś się upowszechnia, staje się akceptowalne.

Język to najbardziej demokratyczna instytucja: głosujemy na jego formy, używając ich na co dzień. Są też osoby, które oczekują, że język będzie logiczny. Dostaję wiadomości: „Dlaczego mówimy »od stóp do głów«, skoro głowa jest jedna?” albo „Czemu »chciałbym zapytać«, skoro jak mam jakieś pragnienie, to chcę, a nie chciałbym”. A przecież to frazeologizmy i formy grzecznościowe. Język nie jest zawsze logiczny, bo my też tacy nie jesteśmy. Jest pełen wyjątków i emocji, i to właśnie czyni go żywym.

Słuchając Pana, mam wrażenie, że jest pan dość liberalny, jeśli chodzi o językowe reguły. Ale chyba coś Pana jednak irytuje? Jakie błędy językowe wywołują u Pana nerwowy tik, a które darzy pan sentymentem?

Moja liberalna postawa wynika z tego, że tak naprawdę nie wiemy, czym dziś jest norma językowa. Najnowszy słownik, z którego korzystamy, to w dużej mierze przedruk słownika z lat 50. i 60., opartego jeszcze na przedwojennych źródłach. W tamtym czasie język się tak dynamicznie nie zmieniał. Współcześnie język i sposób komunikacji zmieniły się bardzo, więc wypadałoby stworzyć coś nowego. Były takie próby, ale zatrzymały się na etapie braku funduszy, więc pomysł leży w szufladzie.

Co mnie rzeczywiście drażni? Zdrobnienia. Nie znoszę ich nadużywania, szczególnie słowa „kaweczka”, które brzmi dla mnie po prostu okropnie.

Drażni mnie też przesadne „pieszczotliwe” mówienie, takie nadmierne zmiękczanie języka. Odbieram to jako manipulacyjne, jakby ktoś próbował coś ukryć pod pozorną uprzejmością, dziecinnością wręcz. Wtedy muszę się bardziej starać, żeby w ogóle prowadzić rozmowę, choć rozumiem, że to może być nieintencjonalne. Co ciekawe, badania logopedyczne sugerują, że źródeł spieszczania należałoby szukać w dzieciństwie. Mogą one wynikać ze zbyt papkowatego jedzenia, które osłabia rozwój mięśni mowy. Ten brak wysiłku w mówieniu może być odbierany przez innych jako brak szacunku. A komunikacja to przecież wysiłek. Dlatego często formę „łączę wyrazy szacunku” uznajemy za bardziej grzeczną niż „z poważaniem” - ta pierwsza jest dłuższa, a więc ktoś się musiał bardziej napracować, by nas uszanować.

Dlaczego czasem kusi nas, by mówić niepoprawnie? Czy w językowych „błędach” kryje się jakaś przyjemność?

Jeśli używamy tak zwanych błędów świadomie, to już nie są błędy - to gra językowa, pewnego rodzaju prowokacja. Robimy to, by się wyróżnić, zamanifestować niezależność albo pokazać pewien luz. Widać to w języku młodzieży, w którym często przekręca się słowa albo nie odmienia wyrazów, mówiąc na przykład „ja nie lubię brokuł”. Bywa też, że mówimy „niepoprawnie” z potrzeby buntu wobec sztywnej poprawności, której uczymy się od najmłodszych lat, a nikt nie mówi nam, że można nią świadomie zarządzać.

Gdyby uczono nas, że za słowa bierze się odpowiedzialność - nie tylko za treść, ale i za relację, którą się nimi tworzy - może byłoby mniej nadużyć, na przykład w internecie.

Odpowiedzialność za słowo to nie jest odpowiedzialność tylko za to, co wychodzi w naszych ust. To jest odpowiedzialność za relację, którą się słowami nawiązuje, to odpowiedzialność także za samego siebie. Bo język zawsze działa w relacji, nawet jeśli mówimy tylko do siebie.

Dobrze czasem pogadać ze sobą?

Jak najbardziej! Pomaga to regulować emocje, lepiej zapamiętywać. Zawsze powtarzałem studentom, by ucząc się, czytali na głos - wtedy mózg angażuje wzrok, słuch i ruch. A im więcej bodźców, tym dla mózgu ważniejsza wydaje się dana sprawa.

A jak się mają w polszczyźnie zwroty grzecznościowe? Czy „dzień dobry” można powiedzieć każdemu, czy są sytuacje, gdzie to już przesada, na przykład w pustej windzie?

Są przestrzenie zwane „nie-miejscami”, gdzie nie zachodzą reakcje społeczne - takim przykładem jest toaleta publiczna. Tam mówienie „dzień dobry” krępuje. Winda to trochę inny przypadek. Jest niewygodna, ponieważ narusza naszą strefę osobistą - jesteśmy bardzo blisko obcych ludzi, co w naszej kulturze następuje zwykle dopiero po długim procesie „zbliżania się” językowo i relacyjnie. W takich sytuacjach właśnie krótki zwrot grzecznościowy: „dzień dobry” czy „do widzenia” pomaga rozładować napięcie i oswoić tę obcość. To prosty sposób, by uczynić tę chwilową wspólnotę mniej niezręczną.

A anglicyzmy? Czy język angielski rzeczywiście zalewa polszczyznę, czy to raczej kolejne pokolenie narzeka na „zepsucie języka”?

Samo zapożyczanie nie jest niczym złym - polszczyzna robi to od zawsze. To naturalny efekt kontaktu międzykulturowego. Problem zaczyna się wtedy, gdy zapożyczenia wypierają nasze własne słowa i osłabiają efektywność komunikacji. Bo każde słowo działa w kontekście, uruchamia sieć skojarzeń, która ułatwia porozumienie. Nowe anglicyzmy tego jeszcze nie mają, więc nasz mózg musi pracować ciężej.

Zapożyczenia najczęściej trafiają do polszczyzny przez trzy kanały: język korporacji, media komercyjne (zwłaszcza reklamy) i młodomowę.

Młodzież chętnie korzysta z angielskiego, a kult młodości sprawia, że także starsi próbują ją naśladować - nazywam to „językowym kremem na zmarszczki”. Uważam, że to nie problem dopóki, dopóty nie prowadzi to do wykluczenia. A, niestety, prowadzi. Często chodzę na Uniwersytety Trzeciego Wieku, bo uwielbiam spotykać się z osobami starszymi. I słyszę, że te osoby nie rozumieją polsko-angielskiej mieszanki, ponieważ nigdy się angielskiego nie uczyły. Pamiętam historię jednej z pań, która powiedziała, że wyszła z restauracji, bo nie zrozumiała menu. Dlaczego sos musimy nazywać dipem, a kawałki piersi kurczaka nuggetsami? Sytuacji wykluczenia będzie coraz więcej, jeśli nie zadbamy o wspólną przestrzeń językową. I jeszcze jedno: zapożyczenia wewnętrzne, czyli na przykład przenoszenie specjalistycznego języka do codziennego, też wprowadzają chaos. Reklamy nadużywają terminów nau-kowych: komórki macierzyste jabłoni, enzymy w proszkach do prania, inteligentne urządzenia - wszystko to brzmi efektownie, ale bywa absurdalne.

W którą stronę, Pana zdaniem, zmierza język? W stronę luzu, czy może lenistwa w komunikacji?

Lubię tu cytować profesora Walerego Pisarka, który mówił, że zmiany w języku można przewidywać, tylko że te przewidywania się nie sprawdzają. Ale gdybym miał zgadywać: mowa jeszcze bardziej zdominuje pismo. Wprawdzie nigdy w historii nie pisaliśmy tak dużo, bo przecież robimy to na przykład za pośrednictwem komunikatorów, ale to nie jest „klasyczny” język pisany - to tak zwana mowa zapisana, która ma jak najwierniej oddawać styl mowy żywej.

Natomiast pismo - jako dłuższa forma dzielenia się sobą - zaczyna zanikać. I tu wkracza także sztuczna inteligencja, która coraz lepiej pisze za nas, szczególnie teksty użytkowe.

To spore zagrożenie dla dziennikarstwa, zwłaszcza reportażu i wywiadu, które wymagają żywego kontaktu i emocji. Jako psychoterapeuta wiem, jak ważna jest obecność drugiego człowieka, prawdziwy kontakt, którego sztuczna inteligencja nie zastąpi. Nawet najlepszy algorytm nie przeżywa uczuć i emocji. Może tylko udawać, a to już niebezpieczna iluzja. Język jest relacyjny, żywy. I nawet gdy czytamy artykuł, warto pamiętać, że za tym tekstem stoi człowiek, który coś przeżył i chce się tym podzielić. I to właśnie jest dla nas wartościowe.

Czy istnieje jakieś słowo, które zasługuje na „order za zasługi dla języka”? Tak piękne, że szkoda by było, gdyby zniknęło?

To bardzo trudne pytanie. Czasami ktoś pyta mnie o moje ulubione słowo, ale, co ciekawe, dużo łatwiej odpowiedzieć mi na pytanie, jakiego słowa nie lubię. Myślę jednak, że najlepiej byłoby, gdyby z języka nie znikało żadne słowo, które już się w nim zadomowiło. Choć oczywiście to się zdarza: niektóre słowa wypadają z użycia, czasem na chwilę, czasem na dłużej, ale wszystko, co kiedyś było w języku, zostawia w nim jakiś ślad.

Uważam natomiast, że nawet najpiękniejszego słowa można użyć w paskudny sposób. I odwrotnie: nawet słowa, które uchodzą za brzydkie, mogą spełniać ważną rolę, na przykład skłaniać do refleksji.

Weźmy chociażby wulgaryzmy. Wielu ludzi chciałoby je usunąć z języka, ale moim zdaniem to byłby duży błąd. One również mają swoje zadania. Przede wszystkim regulują emocje. Zdecydowanie lepiej, jeśli człowiek w złości powie coś niecenzuralnego niż gdyby miał skrzywdzić drugiego człowieka. Problem w tym, że dziś wulgaryzmy są często nadużywane, rzucane bezmyślnie, tracąc przez to siłę wyrazu, znaczenie i funkcję. A to właśnie dzięki temu, że są rzadkie i mocne, mogą działać jak wentyl bezpieczeństwa. A wracając do pytania o słowo „zasłużone”. Myślę, że to byłoby piękne, gdybyśmy codziennie zastanowili się, jakie słowo było dla nas tego dnia najważniejsze. I to zapewne nie byłoby słowo, które sami wypowiedzieliśmy, tylko to, które usłyszeliśmy od drugiego człowieka. Może „dzień dobry” powiedziane w ciepły sposób. Może „dobrze cię widzieć” albo jakiś prosty, ale serdeczny komentarz. Słowa mają swoją wartość właśnie w kontekście relacji. Dla każdego z nas to „najważniejsze słowo” będzie inne - może to być język mamy, babci, może słowo nauczycielki, która nas kiedyś doceniła. Język to zawsze relacja i przeżycie. I dlatego warto myśleć o nim w taki właśnie sposób.

Skąd wzięło się Pana zamiłowanie do języka i słów?

Zaczęło się dość nietypowo. Byłem takim domowym tłumaczem mojego młodszego brata, który bardzo późno zaczął mówić, dopiero około piątego roku życia. Miał problemy z budową aparatu mowy, a ja często musiałem tłumaczyć rodzicom, co chce powiedzieć. I choć mnie to czasem irytowało - bo odciągano mnie od swoich zajęć, żeby rozwiązać kolejną „językową zagadkę” - to dziś myślę, że tak właśnie zaczęła się moja wrażliwość na język. W dzieciństwie marzyłem o zupełnie innych ścieżkach. Chciałem być archeologiem albo biotechnologiem. Chodziłem nawet do klasy o profilu biologiczno-chemiczno- -fizycznym. Ale wszystko zmieniło się w liceum, gdy trafiłem do grupy teatralnej przy Miejskim Ośrodku Kultury w Żorach. Tam spotkałem niezwykłą polonistkę, Ewę Wodniak, która przypomniała mi, jak bardzo kocham słowo, jak można je smakować, interpretować, wypowiadać na scenie. Moja mama też miała w tym udział - bardzo dużo mi czytała, gdy byłem mały. Te wszystkie doświadczenia sprawiły, że wybrałem polonistykę. Po licencjacie wyjechałem do Anglii z myślą, że zostanę tam na stałe. Ale... polszczyzna mnie wezwała z powrotem. Mimo że Londyn jest wspaniałym miastem, czułem, że nie mogę w pełni uczestniczyć w jego życiu kulturowym, brakowało mi tej językowej migotliwości znaczeń. Wróciłem do Polski na studia magisterskie i zapisałem się na seminarium do prof. Katarzyny Kłosińskiej, znanej z audycji „Co w mowie piszczy?” w radiowej Trójce. To ona otworzyła mi drzwi do popularyzowania wiedzy o języku. Pokazała, że mogę opowiadać o polszczyźnie w sposób, który jest potrzebny i ważny. I znów wrócę do tego, o czym już mówiłem - zainteresowanie językiem to tak naprawdę zainteresowanie drugim człowiekiem.

Gdy w życiu dostajemy dobre słowa, łatwiej zrozumieć ich wagę. Mnie się to szczęście przytrafiło.

Tytuł mojej książki, „Jak słowo daję”, jest dla mnie bardzo ważny. Zależało mi, żeby na końcu nie było żadnego znaku interpunkcyjnego: ani wykrzyknika, ani pytajnika, ani wielokropka. Bo każdy może postawić tam swój znak. Może to być pytanie: jak słowo daję?, czyli jakiego języka używam wobec innych? To jedno z najważniejszych pytań, jakie można sobie zadać.

Mnie tytuł „Jak słowo daję” kojarzy się także z dawaniem obietnicy. Czy słowo to według Pana zawsze jakaś forma zobowiązania?

Zdecydowanie tak. Każde słowo jest obietnicą, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Mówiąc coś, zobowiązujemy się do tego, że to, co mówimy, jest prawdą. Ale odpowiedzialność za słowo nie musi oznaczać rygorystycznego rozliczania się z każdej wypowiedzi. Dla mnie to raczej gotowość do otwartości na drugą osobę. Ja się otwieram, ale druga osoba też otwiera się przede mną. I w tym jest coś naprawdę pięknego.

Dlatego warto dbać o nasz językowy dobrostan, ale też o językowy dobrostan innych. Bo słowo nie jest tylko dźwiękiem czy znakiem na papierze - to narzędzie, dzięki któremu nawiązujemy kontakt.

A kontakt, który opiera się na uważności i wzajemnym szacunku, potrafi naprawdę wiele zmienić.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska