- Kiedy pierwszy raz przeczytałeś „Romeo i Julię”?
- Pewnie pod koniec szkoły podstawowej. Ta historia ciągnie się więc za mną już jakiś czas. (śmiech)
- Szekspir napisał „Romeo i Julię” ponad 500 lat temu. Co sprawia, że ta opowieść do dziś fascynuje?
- Archetyp Romea i Julii jest najbardziej rozpoznawalną figurą autorstwa mistrza ze Stratfordu. Z premedytacją wykorzystałem ją na swej płycie, żeby muzyczna opowieść o historii Jana i Krystyny Marców trafiła do jak najszerszego grona słuchaczy. Wiem, że koncept-album „Romeo i Julia żyją” nie należy do najłatwiejszych, dlatego uznałem, że będzie bardziej zrozumiały, nośny, kiedy moim bohaterom założy się kostiumy Montekich i Kapuletów.
- Co cię zainspirowało do tego, żeby opowiedzieć „Romeo i Julię” po swojemu?
- Mam problem z tym, jak we współczesnym świecie odbiera się muzykę. Irytuje mnie, że ludzie słuchają pojedynczych piosenek w serwisach streamingowych, a rozgłośnie radiowe czekają na tzw. radio-edity, które trwają dwie i pół, góra trzy minuty. Percepcja internetowo-tiktokowa to według badań zaledwie 15 sekund. Potem następny utwór, bo ten już się nudzi. Tymczasem nasze pokolenie słuchało płyt w całości. To był wtedy rytuał. Czy to Pink Floyd, czy Black Sabbath, czy AC/DC – album trzeba było przesłuchać od pierwszej do ostatniej nuty. Zacząłem się więc zastanawiać, co zrobić, aby w dzisiejszych czasach przytrzymać percepcję odbiorcy, aby wysłuchał mojej płyty od początku do końca.
- Początkowo ponoć historią, którą opowiadasz na „Romeo i Julia żyją” była scenariuszem filmowym. Jak to się stało, że zamienił się on na piosenki?
- Miałem w swojej szufladzie szkic do scenariusza filmu pod tytułem „Gry domowe”. Opowiadał on o parze aktorów, którzy w ramach terapii małżeńskiej chcą zagrać „Romea i Julię”. W pewnym momencie wpadłem na pomysł, aby tę filmową historię przerobić na piosenki. Nie na słuchowisko czy audiobook – tylko na normalne piosenki, w których będą zwrotki i refreny. Usiadłem więc nad pierwszym utworem – „Sondą uliczną” – i okazało się, że jest to możliwe. Zacząłem więc pracować dalej, szukając na końcu każdego utworu jakiegoś zaskakującego finału, który przytrzymałby uwagę słuchacza i sprawił, że włączy następny numer, aby dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej. Tak narodził się koncept całej płyty: w ramach znajdujących się na niej 10 piosenkach, opowiadam historię miłości Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, czyli moich Romea i Julii.
- Dlaczego wpisałeś tę opowieść w formułę filmowej narracji?
- Skorzystałem z tego z pełną premedytacją. Dużo tam filmowych zabiegów: montażowych cięć, pracy kamery, zbliżeń czy ogólnych planów, retro- czy futurospekcji. Pracowałem w filmie i coś na ten temat wiem. Moim marzeniem jest, aby słuchacz tej płyty zamknął oczy przy pierwszym kawałku i spróbował sobie zwizualizować tę historię na swój sposób, nakręcić w głowie swój własny film. Bo dla mnie Romeo i Julia to my: Romeo może mieć twoją twarz, a Julia twojej żony. Romeo nie musi wcale mieć twarzy Leonardo di Caprio z najsłynniejszej ekranizacji Buza Luhrmanna, a Julia nie musi być podobna do Olivii Hussey z mojej ulubionej ekranizacji Franco Zeffirellego. Na płycie słuchamy historii Romea i Julii po czterdziestce, ale oni mogą mieć po 70 czy po 90 lat, tak jak mają w teledysku do piosenki „Werona”.
- Poza piosenkami pojawiają się na płycie głosy aktorów między utworami. Czyli to trochę jest słuchowisko.
- To nie słuchowisko. To „skity”, w których przepytuję mieszkańców Piaseczna co się tak naprawdę stało z Janem i Krystyną Marcami. Chcę utrzymać słuchacza w napięciu, a czasami trochę wodzić go za nos, podsuwając fałszywe tropy, żeby zbyt szybko nie domyślił się jaki będzie finał tej opowieści. Ale z tych kilkudziesięciu głosów, tylko dwa należą do zawodowych aktorów: mojej żony Agnieszki i mojego syna Janka. Reszta to osoby spoza tego kręgu. Umieściłem na płycie w podziękowaniach ich pełną listę – i zostawiam słuchaczowi przyjemność rozszyfrowania do kogo należy czyj głos.
- Do stworzenia muzyki zaprosiłeś Olafa Deriglasoffa. Dziesięć lat temu nagraliście już płytę „40 przebojów”. Na czym polega to dobre porozumienie między wami?
- Olaf podchodzi do muzyki podobnie jak ja w bezkompromisowy sposób. Kiedy mam jakiś totalnie zwariowany muzycznie pomysł, który idzie pod prąd wszelkim oczekiwaniom, to wiem, że wtedy zawsze mogę liczyć na niego. Mamy podobny rodzaj energii i podobne charaktery. To mój muzyczny brat. Nagrałem z nim w sumie sześć płyt. Olaf był choćby producentem dwóch pierwszych albumów mojego zespołu Dr Misio, przy ostatniej, „Chory na Polskę” też maczał palce. Nagrałem z nim wspomniane „40 przebojów” i jeszcze płytę „Wodzirej” do drugiego „Wesela” Wojtka Smarzowskiego. Olaf zjadł zęby na rock and rollu. Jego wyrazista osobowość jest mi bardzo bliska i mam nadzieję, że „Romeo i Julia żyją” to nie jest nasze ostatnie słowo.
- W tworzeniu tych piosenek miał udział również twój syn Janek. Odziedziczył po tobie nie tylko filmową, ale też muzyczną pasję?
- Janek od lat gra na gitarze. Chodził na lekcje gry na tym instrumencie, ma niezwykłą wyobraźnię muzyczną, kruchość i delikatność, jest wrażliwym młodym człowiekiem. Kiedy zaczęła się pandemia i pozamykali nas w domu, zaczęliśmy grać kompulsywnie w „FIFĘ” na PlayStation. Ja grałem Realem Madryt, a on – Wisłą Kraków, a i tak dostawałem od niego baty. I poprzez te kilkugodzinne sesje nabawiłem się kontuzji łokcia. Poszedłem do lekarza – a on mówi: „A, ma pan łokieć golfisty”. „Ale ja w golfa nie gram” – odpowiadam. „To ma pan łokieć tenisisty”. „W tenisa to gram, ale teraz korty pozamykane. Ja gram na PlayStation” - wyjaśniłem. Wtedy doktor wymyślił nową jednostkę chorobową – „łokieć fifisty”. (śmiech) Zabronił mi grać na PlayStation i wtedy zamieniliśmy z Jankiem konsolę na domowe studio: ja siadłem za klawiszami, a on chwycił za gitarę i zaczął wymyślać nieoczywiste riffy. Nagraliśmy z Jankiem demówki wszystkich piosenek, z którymi poszedłem do Olafa, a ten jak usłyszał riffy Janka, to się złapał za głowę i mówi: „Co on powymyślał? Nie potrafię tego znaleźć na gryfie!”. Wszystko się jednak harmonicznie zgadzało i potem Olaf wiele razy chwalił jeszcze Janka za te nieoczywiste partie gitarowe.
- Na płycie pojawia się też głos twojej żony Agnieszki. To było oczywiste, że i ona musi wziąć udział w tym projekcie?
- Kiedy nagrywaliśmy te piosenki w domowym studio, Agnieszka cały czas przychodziła i mówiła: „Uciszcie się wreszcie! Ile można wydzierać się do mikrofonu!”. I kiedy rejestrowałem „Amatorski teatrzyk”, potrzebny był mi chór gospodyń wiejskich. Kiedy akurat Agnieszka weszła do pokoju, aby znowu nas uciszyć, rzuciłem: „A może byś nam pomogła i zaśpiewała na kilka głosów?”. A ponieważ ona świetnie śpiewa, nagrała to basem, barytonem, falsetem, dyszkantem. Drugą połowę tego chóru gospodyń wiejskich z Podlasia zarejestrowała z kolei Julka Domańska, dziewczyna Janka, która też świetnie śpiewa i studiuje właśnie wokalistykę w Łodzi. W ten sposób obie nasze panie odcisnęły swoje piętno na tej płycie.

- Składasz na albumie podziękowania żonie – „która zawsze będzie moją Julią”. Powstaje pytanie: na ile historia ta jest autobiograficzna?
- Nie jest autobiograficzna, ale korzysta z naszych doświadczeń. Kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia – Ruth. Tak mają bowiem na imię główni bohaterowie sztuki Ingmara Villqista o zwariowanej parze, którą grałem z moją Agnieszką przez 17 lat. To był właśnie nasz rodzaj terapii małżeńskiej. Umówiliśmy się bowiem, że nie zagramy nigdy tego przedstawienia pokłóceni. Przed wejściem na scenę zawsze ktoś musiał wyciągnąć pierwszy rękę. A nie było to takie proste, bo Agnieszka jest zodiakalnym Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. Jak się pokłócimy i zatniemy, to czasem mamy długie ciche dni. I parę razy było tak, że mieliśmy przedstawienie w Teatrze Powszechnym, a byliśmy akurat na siebie obrażeni. Mieszkamy na wsi, do Warszawy jedziemy godzinę. I jechaliśmy na spektakl w ogóle się do siebie nie odzywając. Nikt nawet nie spojrzał na druga osobę. Jesteśmy potem w garderobie, ona maluje się, ja zakładam garnitur i dalej nic. Przychodzi inspicjent i zaprasza za kulisy – a my dalej nic. Nikt nie wyciąga ręki. Zaczyna się spektakl, zapalają się światła, gra muzyka, patrzymy na siebie i każda sekunda trwa jak wieczność. I w końcu ktoś pęka: „Przestań już, ty baranie!” albo „Chodź tutaj i przytul się ty zołzo!”. (śmiech) Dopiero wtedy wychodziliśmy na scenę. Podczas ostatniego spektaklu Agnieszka złamała nogę. To twarda sztuka, więc dotrwała do końca, a ja dopiero gdy wyszliśmy do ukłonów zauważyłem, że ma siną i spuchniętą kostkę. Dlatego przestaliśmy to grać w teatrze. Ale plan jest taki, aby raz w roku wystawiać „Oskara i Ruth” w naszym domu, tak jak Jan i Krystyna Marzec. Mamy u siebie nad garażem Klub Kibica, gdzie możemy robić nasz domowy teatrzyk z dwoma krzesłami, dwoma torbami z rekwizytami i jakimś odtwarzaczem CD z muzyką. I będziemy w styczniu, kiedy ja mam urodziny, a Agnieszka imieniny, zapraszać znajomych na imprezę pod warunkiem, że obejrzą ten godzinny spektakl. Ciekawy jestem jak będzie wyglądał, kiedy będziemy mieli po 70 czy 90 lat. Bo Oskar i Ruth tak samo jak Romeo i Julia nie mają wieku.
- No właśnie: twoi bohaterowie są po czterdziestce. Miłość w średnim wieku może być romantyczna?
- Oczywiście. Im dalej z wiekiem, miłość może być jeszcze piękniejsza i jeszcze silniejsza. Teledysk do piosenki „Werona” kręciliśmy w Domu Seniora Muzyka w Kątach pod Piasecznem. Do zagrania głównych ról zaprosiliśmy aktorów pod dziewięćdziesiątkę: Annę Korzeniecką i Edwarda Sosnę, którzy pięknie zagrali Jana i Krystynę Marców. Ale to, co wydarzyło się na planie tego wideoklipu, po prostu zwaliło nas z nóg. Otóż w którymś momencie życie przerosło fikcję fabularną. Statystami byli pensjonariusze tegoż Domu Seniora – i w pewnym momencie podchodzi do mnie babcia z balkonikiem, trzyma za rękę pana w jej wieku z długimi, siwymi włosami i mówi: „Panie Areczku, to jest mój absztyfikant, on mi się oświadczył i jutro bierzemy ślub”. Od tej pory patrzyliśmy tylko na nich: jak trzymają się za ręce, jak nie spuszczają z siebie wzroku, jak się przytulają i tańczą. Nastolatki nie mają takich motyli w brzuchach, kiedy są zakochani. Miłość nie ma wieku.
- Na twojej płycie Julia zdradza Romea jeszcze przed ślubem. Dlaczego zdecydowałeś się na takie zbrukanie tej miłości u jej zarania?
- Ja bym nie był taki pewny, czy ona naprawdę to zrobiła, czy nie jest to tylko projekcja zazdrosnego Jana. Opowiada o tym piosenka „Werona”, która pełni w tej opowieści funkcję retrospekcji. Czasem mamy w życiu takie niejednoznaczne sytuacje, które pamiętamy po swojemu. A potem z biegiem lat dokładamy kolejne elementy i tworzymy kolejne ich wersje. Tymczasem tak naprawdę to tylko wytwór naszej wyobraźni i emocji. A jedną z najmocniejszych emocji jest właśnie zazdrość. W tej opowieści nie ma bohaterów kryształowo czystych. Każdy ma coś za uszami. Jan Marzec czyli nasz Romeo również. Mamy tu klasyczny trójkąt miłosny wraz z czarnym charakterem tej historii – niejakim Cezarym Kotem. Ale ta postać z kolei wraz z przebiegiem całej opowieści ma szansę wybielić się w wyobraźni słuchacza. Walczy o dobro Jana i Krystyny, co sprawia, że pod koniec płyty pojawia się do Cezarego nić sympatii.
- Mimo tego całego zła, które spotyka bohaterów, u ciebie miłość zwycięża nie tylko zdradę, ale też chorobę i śmierć. To dlatego, że „miłość wszystko wybaczy”?
- Dla mnie ta opowieść to spotkanie mitycznej Afrodyty, czyli bogini miłości z Thanatosem, bogiem śmierci. W kończącej płytę piosence „Epilog” śpiewam: „Miłość i śmierć wszystko wybaczy/miłość i śmierć już wiesz co to znaczy”. Jan i Krystyna wpadają na pomysł, żeby uratować Romea i Julię. Bo przecież w oryginale wszystkiemu winni są księża. (śmiech) Gdyby ksiądz Laurenty w finale dramatu przyszedł dwie minuty wcześniej, wszystko by się dobrze skończyło. Romeo i Julia byliby najszczęśliwszą parą na świecie i żyliby do dziewięćdziesiątki. Mało tego: niejaki brat Jan, zakonnik, który dostał list wyjaśniający całą intrygę i miał go dostarczyć do Romea, zamknął się w domu z powodu jakiejś głupiej kwarantanny i nie dostarczył tegoż listu na czas. Czyli jak mówiłem: wszystkiemu winni księża. W mojej wersji, kiedy na scenie domu kultury w Piasecznie wystawia się „Romea i Julię”, pojawia się pomysł, aby ojciec Laurenty przyszedł wcześniej i uratował zakochanych.
- Julia zapada u ciebie na nieuleczalną chorobę. Stąd ten Thanatos?
- Zadedykowałem tę płytę mojej mamie. Kiedy pisałem teksty na ten album, był to dla mnie trudny czas jej długiej choroby i odchodzenia. To moje zderzenie się ze śmiercią, próby jej oswajania, nazywania, przyzwyczajania się do niej, zostało przeze mnie przerobione na wszystkie sposoby. Wiem co to znaczy, kiedy odchodzi najukochańsza osoba na świecie i nic nie możesz na to poradzić. Stąd Thanatos pełni w tej historii bardzo istotną rolę.
- Ale przecież „Romeo i Julia żyją”.
- Właśnie. Najpierw powstało dziewięć piosenek w postaci demówek. Wydawało mi się, że skończyłem płytę. W ostatniej, „Romeo i Julia żyją” padają słowa: „Obraz nagle znika, ciemność, cięcie/ Jan wynurza się z wanny, woła „Krystyna! Krystyna!”/ Cisza, koniec filmu”. Poszedłem z tymi piosenkami do Olafa, zaczęliśmy nad nimi pracować, ale cały czas coś nie dawało mi spokoju. Czegoś mi w tej opowieści brakowało. Dopiero po kilku miesiącach zrozumiałem, że jeśli chcę zaprosić słuchacza w filmową podróż, to muszę znaleźć inny koniec tej opowieści. Bo kiedy idę do kina, to nie lubię wychodzić emocjonalnie zdruzgotany i rozwalony psychicznie. Muszę mieć jakąkolwiek iskierkę nadziei, może nie happy end, ale chociaż światło w tunelu. Wtedy zrozumiałem, że trzeba dopisać jeszcze jedną piosenkę, aby w wyobraźni słuchacza znalazł się pozytywny obraz Jana i Krystyny, kiedy to w równoległej rzeczywistości w amfiteatrze w Weronie grają Romea i Julię szczęśliwi i zakochani, a na widowni, jak w kinie, siedzą ludzie na przemian z aniołami, popijając colę i zagryzając popcornem.
- No właśnie: jesteś ateistą, ale i u ciebie na koniec twoi bohaterowie gdzieś tam wśród aniołów „szczęśliwi/ znowu zakochani/ grają Romea i Julię”. To ta perspektywa wieczności nadaje miłości nadnaturalną moc – że zwycięży wszystko, nawet śmierć.
- Dla mnie w tym przypadku to jest nasza pamięć. To w naszych wspomnieniach Romeo i Julia będą tańczyć i śpiewać, a wszyscy nasi bliscy, którzy odeszli, będą razem z nami. Póki będziemy o nich pamiętać i będziemy wspominać najwspanialsze chwile, które razem spędziliśmy. I to wcale nie chodzi o jakąś sztukę, o teatr czy film. Tylko o nasze normalne, codzienne sytuacje.
- Właściwie na każdej swojej płycie śpiewasz o miłości. Ta cała jest jej poświęcona. Dlaczego miłość jest dla ciebie tak ważna?
- Bez niej by mnie nie było. Mam farta. Bo miłość to ludzie. I to jest właśnie ten fart, który trzeba mieć: spotykać na swojej drodze ludzi, którzy cię pokochają i których ty pokochasz. Oczywiście ta jedna jedyna osoba jest najważniejsza – Julia. Ja jestem ze swoją razem już 33 lata i jesteśmy chyba dinozaurami w naszym środowisku. (śmiech)
- Agnieszka była twoją pierwszą prawdziwą miłością?
- A jak myślisz? (śmiech) Poznaliśmy się na studiach we Wrocławiu. Początkowo działaliśmy sobie na nerwy, ale kiedy zaczęliśmy razem pracować w radiu, coś między nami zaiskrzyło. Spotykaliśmy się w parku nieopodal rozgłośni i popijaliśmy miód pitny „Bazyli”. To słowo jest dla nas od tamtej pory synonimem szczęścia. Dlatego trzy lata temu tak nazwaliśmy naszego trzeciego synka – psa rasy jack russell terrier.
- W show-biznesie czyha na ludzi wiele pokus. Dlaczego wy akurat się im oparliście i przetrwaliście 33 lata razem?
- To jest fizyka. Izaak Newton. Akcja i reakcja. Tak skonstruowany jest atom. Przyciąganie się przeciwieństw. My jesteśmy tak od siebie różni, że totalnie się przyciągamy i uzupełniamy nawzajem. To, czego mi brakuje, dostaję od Agnieszki i w drugą stronę jest dokładnie tak samo.
- Śpiewasz na płycie o swych bohaterach: „Bo jak na ziemi łączy jeden ślub/ Tak potem w ziemi łączy jeden grób”. Wy też z żoną będziecie pochowani w jednym grobie?
- Zadbałem już o to. (śmiech) Kiedy w 2017 roku przenosiłem prochy mojego ojca z rodzinnych Strzelec Opolskich na cmentarz pod Piaseczno, gdzie teraz mieszkam, było to zaraz po teledysku do piosenki „Pismo” Dr Misio, kiedy to założyliśmy sutanny i pokazaliśmy jak funkcjonuje instytucja Kościoła katolickiego. Moja mama, która do końca życia była bardzo wierzącą osobą, poszła akurat wtedy do księdza proboszcza zapytać o możliwość kupienia kwatery. I ten ksiądz zachował się bardzo nieładnie. Zaczął wygadywać, że mama ma syna antychrysta i jak śmie tutaj przychodzić, żeby kupować kwaterę na katolickim cmentarzu. Skończyło się tak, że proboszcz podał cenę, ale dopisał do niej jeszcze jedno zero. Mama się popłakała i nie wiedziała jak mi o tym powiedzieć. W końcu wydobyłem to z niej, wściekłem się, wziąłem kasę z oszczędności i kupiłem tę kwaterę. Wtedy pan, który się opiekował tym cmentarzem, mówi do mnie: „Słyszałem, że przepłacił pan za tę kwaterę. To ja zbuduję na niej jeszcze pięterko dla pana i żony”. „Co pan zwariował? My dopiero po czterdziestce jesteśmy! Nie możemy o tym pogadać w przyszłości?” – odparłem. „Nie możemy. Cały cymes polega na tym, że muszę to teraz zrobić, jak będę murować grób” – stwierdził. Wróciłem więc do domu i pytam Agnieszkę: „Wolałabyś leżeć nad teściem czy nad teściową? Bo chyba musimy sobie zrobić pięterko na cmentarzu”. Ona uśmiała się i zgodziła. Okazało się, że aby zostać prawdziwym mężczyzną, nie wystarczy posadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna, ale trzeba też mieć kwaterę na cmentarzu. W ten sposób całe koło naszego życia, kiedyś zamknie się tutaj pod Piasecznem. Mamy bowiem z Agnieszką już swoje miejsce na cmentarzu.