Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

43 lata temu Polacy po raz pierwszy na świecie zimą stanęli na Mount Evereście. Jak to wydarzenie wspomina Walenty Fiut?

Janusz Bobrek
Janusz Bobrek
Baza pod Everestem. Od lewej Walenty Fiut, Krzysztof Wielicki, Janusz Mączka, Marian Piekutowski i Aleksander Lwow
Baza pod Everestem. Od lewej Walenty Fiut, Krzysztof Wielicki, Janusz Mączka, Marian Piekutowski i Aleksander Lwow Archiwum Walentego Fiuta
O zimowej wyprawie na Mount Everest (8 848 m) z przełomu 1979 i 1980 roku rozmawiamy z Walentym Fiutem, członkiem „dream teamu” Andrzeja Zawady. Sądecki himalaista przez wiele lat wspinał się na najwyższe góry świata, doświadczając uczucia sukcesu, satysfakcji, porażki, czasem też - niestety - straty najbliższych kolegów.

Będziemy rozmawiać o wydarzeniach sprzed ponad 40 lat. To kawał czasu, ale wiem, że panowie co 10 lat spotykają się, aby uczcić pierwsze zimowe wejście na Mount Everest 17 lutego 1980 roku. Takich spotkań musiało być co najmniej cztery.
Tak, to bardzo miłe spotkania. Byliśmy kiedyś w Karpaczu: spędziliśmy czas w schronisku Samotnia, a potem w samym miasteczku, gdzie tuż przy urzędzie miasta odsłonięto głaz z tablicą poświęconą zdobyciu najwyższej góry świata zimą przez Polaków z naszymi nazwiskami. Były też spotkania w Centrum Olimpijskim w Warszawie. Ostatnio w 2020 roku udało nam się spotkać na kilka tygodni przed stanem pandemii.

Jak to się stało, że znalazłeś się na liście uczestników wyprawy na Mount Everest? Były dwie: na zimową i letnią wyprawę.
To było na kilka miesięcy przed zimą w 1979 roku. Andrzej Zawada wystąpił z pismem do Ministerstwa Nepalu o pozwolenia na zimowe zdobycie góry, co nie było taką oczywistą sprawą, bo wcześniej nikt takich zezwoleń nie wydawał. Ja akurat byłem po jesiennej wyprawie, tuż po monsunie, na Dhaulagiri. Jeszcze będąc w Nepalu w Katmandu nie wiedziałem, że tak szybko pojadę na kolejną wyprawę. Zdążyłem wrócić do domu i wziąć ślub z moją żoną. Zawada zadzwonił pod koniec listopada, że jestem na liście zimowej wyprawy na Everest i za dwa tygodnie jest wylot. Byłem mile zaskoczony. Z Zawadą znałem się jedynie z widzenia, nigdy nie byłem z nim na wyprawie. Docenił moje wcześniejsze dokonania w Alpach, Kaukazie i Pamirze oraz najnowsze doświadczenia z Himalajów, czyli próbę zdobycia Dhaulagiri wraz z Wojtkiem Kurtyką we dwójkę.

Nieudaną niestety…
Jak się przygotowywaliśmy to ściana Dhaulagiri była bielusieńka z dołu do góry. Wszystko wskazywało na to, że nam się uda i to w takim małym zespole, a tak dotychczas nie atakowano ośmiotysięczników w Himalajach. Jak się jest we dwójkę, to nie da się przygotować zabezpieczeń, założyć stanowisk i poręczówek. Jak wbiliśmy się w ścianę, okazało się, że tego śniegu i lodu jest niewiele, a ze ściany wystają kamienie, cieknie też woda. Było wielkie ryzyko, bo było za mało śniego-lodu, a na dodatek istniała możliwość spadających kamieni. Po półtoradniowym pobycie w ścianie musieliśmy się wycofać. Na wiosnę kolejnego roku Wojtek wrócił z kolegami i zastał lepsze warunki do wspinania, górę udało się zdobyć bez zakładania lin poręczowych. Zresztą Krzysiek Wielicki kilka lat później też spróbował tego wariantu Kurtyki i Wilczyńskiego i przeszedł solo do szczytu.

Wigilia w Namche Bazar. Od lewej Andrzej Heinrich, Waldemar Olech, Walenty Fiut, Ryszard Szafirski
Wigilia w Namche Bazar. Od lewej Andrzej Heinrich, Waldemar Olech, Walenty Fiut, Ryszard Szafirski Archiwum Walentego Fiuta

Nie da się porównać tych dwóch wypraw do siebie.
Nikomu się nie wyobrażało, żeby inaczej niż w ta dużej obsadzie zdobywać Everest. Wyprawa wymagała założenia dużej ilości zabezpieczeń począwszy od lodowca Ice Fall, najbardziej niebezpieczny odcinek dzielący bazę od kotła zachodniego. Nie sposób było przygotować wyprawę inaczej niż to chciał Andrzej Zawada. Zresztą kierownik nawet wynajął czterech nepalskich Szerpów z dużym doświadczeniem wysokościowym i byli oni niemal równoprawnymi członkami wyprawy. Robili to, co my: poręczowali, wnosili sprzęt i jedzenie do kolejnych obozów.

To była mrówcza praca.
Tak było w tego typu wyprawach, że parę ton bagażu jechało czy leciało z Polski. Potem z bazy musiało być wnoszone do góry. Mieliśmy ze sobą wszystko, łącznie z cukrem i ryżem. Teraz te rzeczy kupuje się na miejscu, a kiedyś tak nie było. My wieźliśmy ze sobą wszystko: część była kupiona, inne rzeczy jak np. chleb wojskowy, konserwy dostawaliśmy bezpośrednio od producentów.

Wieźliście też kryształy, o których urosły już legendy, że można było na nich zarobić w Azji?
Wielu kolegów opowiadało już w literaturze o takich transakcjach, ale na takich narodowych wyprawach jak te Zawady takie rzeczy się nie zdarzały. Andrzej nie chciał prowokować takich wpadkowych sytuacji na granicach. To by było śmieszne, a może nawet i głupie. Wyprawy centralne miały tę przewagę nad tymi mniejszymi, że były dobrze finansowane przez ministerstwo sportu.

13 lutego razem z przyszłymi zdobywcami szczytu zakładałeś IV obóz na wysokości około 8000 metrów. Krzysztof Wielicki wspomina: „Fiut nie tylko umie się wspinać, ale jest też strasznie ambitny i ma odwagę podejmować super trudne zadania. Dlatego, kiedy po powrocie z Everestu słyszałem, jak niektórzy wieszają na Walku psy, diabli mnie brali, bo wiedziałem, że on zrobił wszystko, na co go było wtedy stać, i gdyby nie zszedł do bazy, pewnie byłby na szczycie” (Leszek Cichy, Krzysztof Wielicki, Jacek Żakowski „Rozmowy o Evereście” Warszawa 1982, s. 138). Dlaczego zdecydowałeś się zejść do bazy?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę wrócić do tego, co było wcześniej. Mieliśmy załamanie pogody i nasza akcja Everest stanęła w miejscu, nie prowadziliśmy żadnej działalności. Zniszczyło nam trzeci obóz, a Żurek przy próbie zejścia został poturbowany. Musiał zejść do bazy, następnie do szpitala i do Polski na leczenie. Były ponure nastroje. W tym czasie przyleciała do Nepalu moja żona z dwiema osobami. Poprosiłem Zawadę o kilka dni wolnego, żeby zobaczyć się z nią i zejść do Tyang Boche. Kierownik długo się zastanawiał, ale wyraził zgodę. Wziąłem ze sobą radiotelefon i w ciągu jednego dnia tam zbiegłem. Tam spędziliśmy dwa dni i ruszyliśmy w stronę bazy. Podczas jednego z postojów w pasterskich kamiennych szałasach usłyszałem przez radio komunikat Zawady, który mówił o poprawie pogody i wznowieniu pracy przy zakładaniu czwartego obozu i próby ataku na szczyt. Zaczęto dzielić ludzi na zespoły. Padło, że „Walka nie ma w bazie, więc nie ma o nim mowy”.

Musiałeś być zaskoczony. Podziałało to mobilizująco?
Zdenerwowałem się i pobiegłem do bazy. Jeszcze zastałem grupę, z którą następnego dnia poszedłem do drugiego obozu. Tam spotkałem Krzyśka Wielickiego i Leszka Cichego i razem poszliśmy do trójki. Przed nami miała iść grupa w kierunku przełęczy i szczytu, ale złe warunki to uniemożliwiły. Następnego dnia wraz z Wielickim, Cichym i Holnickim poszliśmy w kierunku przełęczy. W drodze Jasiu Holnicki źle się poczuł i wrócił do obozu trzeciego, a my we trójkę doszliśmy do przełęczy. Tak się złożyło, że mieliśmy ze sobą tylko taki mały namiocik, nazywany przez nas „szmata kierownika”. Trzy osoby się w nim nie mieściły, więc Leszek Cichy zdecydował się zejść do trójki. Tam już były poręczówki i możliwość zejścia była bezpieczna. Wiał taki wiatr, że z trudem udało się ten namiot rozłożyć. Miał on tylko jedną pionową tyczkę, na której oparty był materiał. Trzeba było ja cały czas trzymać, by łopotanie nie rozwaliło namiotu. Drugie nasze zaskoczenie to brak śniegu na przełęczy, który odsłonił śmietnik, złomowisko po poprzednich wyprawach. Zniosłem stamtąd najcięższe butle z tlenem, żeby obciążyć namiot, który wiatr wraz z nami mógł strącić w przepaść. Tak do rana trzymając na zmianę podpórkę doczekaliśmy rana. Nawet w środku tak wiało, że nie udało nam się rozpalić kuchenki, żeby przygotować coś ciepłego. Andrzej Zawada zaproponował nam, żeby rano spróbować atakować szczyt, ale zdecydowaliśmy z Krzyśkiem, że nie jesteśmy na to przygotowani. Zeszliśmy na dół. Nie używaliśmy tlenu, więc zapas butli pozostał dla następnej ekipy. Tam były już gotowe osoby, aby iść na górę. My zeszliśmy do obozu drugiego. Tam był Leszek Cichy. Krzyśka tak bolały palce, że chciał zostać, zaś ja zszedłem do bazy z myślą, że będę miał jeszcze okazję zaatakować szczyt w lepszych warunkach.

Który to był lutego?
Już 14 i miała dobiegać końca nasze pozwolenie. Zawadzie udało się przedłużyć akcję jeszcze o dwa dni. W górze wykruszały się kolejne osoby. Heinrichowi, Zawadzie i Szafirskiemu udało się nawet wspiąć na wysokość ponad 8200 metrów. Czas się kończył i zdecydowano, że dwójka, która jest dobrze zaaklimatyzowana pójdzie w górę. Byli to Cichy i Wielicki, którym udało się 17 lutego wejść na szczyt.

Na Lodowcu Ice Fall
Na Lodowcu Ice Fall Archiwum Walentego Fiuta

Jak zareagowaliście w bazie, kiedy doszła do was ta wiadomość?
Na dole była wielka radość, zwłaszcza, że długie godziny nie mieliśmy z nimi kontaktu. Chłopcy starali się nie tracić ani chwili czasu, nawet na łączenie po drodze. Bardzo się cieszyłem, chociaż w sercu było trochę żalu, że nie ja tam też stanąłem, ale dla Andrzeja Zawdy to było najważniejsze: zdobyć wierzchołek bez tragedii. Wielicki z Cichym wrócili do bazy 18 lutego. Sukces wyprawy był wyjątkowy, po raz pierwszy na świecie w okresie zimowym ludzie stanęli na dachu świata.

Drugi z dwójki zdobywców napisał: „Walek Fiut był przesympatycznym, niekonfliktowym gościem. Świetnie uzupełniali się z Krzyśkiem Wielickim: podobnej postury, równie szybcy w górze. Różniło ich jedynie to, że Walek nie był zbyt emocjonalny ani wybuchowy. W kryzysowych sytuacjach okazywał siłę spokoju” (Leszek Cichy „Gdyby to nie był Everest…” Kraków 2020, s. 322). Cierpliwość, brak strachu jakie cechy musi mieć alpinista?
To zależy. Ta cierpliwość jest często bardzo potrzebna w trudnych sytuacjach, konfliktowych. Taka pozytywna agresja - odwaga też jest potrzebna. Taki Jurek Kukuczka, mimo że na ogół był bardzo spokojny i cierpliwy, to potrafił na ostrzu noża postawić jakąś decyzję. Dla innych nie rokowało to sukcesu, ale on ponosił to ryzyko. Zaś Wojtek Kurtyka był jego przeciwieństwem. Zawsze się starał każdy wariant przemyśleć do końca, czy ma szanse na powodzenie. Jeżeli nie, to Wojtek wolał się wycofać. Jurek inaczej.

Mówimy o ryzykowaniu własnego życia i innych. Część wybitnych himalaistów nie wróciła z gór, wielu twoich kolegów.
Trudno powiedzieć, czy to ryzyko, podejmowanie takich ekstremalnych wyborów w każdym przypadku jest słuszne. Alek Lwow jest autorem książki o bardzo wymownym tytule „Zwyciężyć znaczy przeżyć”. Podkreśla, że do pewnego momentu warto brnąć, ale potem warto podjąć decyzję o rezygnacji i być może ocalić życie. Przykładem jest chociażby sytuacja spod Broad Peaku, kiedy Lwow wraz z Maćkiem Berbeką zdobywali zimą górę. Alek wycofał się już przed przełęczą i tłumaczył Maćkowi, że nie mają szans. Maciek postawił na swoim wszedł, ale jak się potem okazało na przedwieżchołek szczytu.

Brałeś udział w dwóch z trzech tragicznych wypraw na południową ścianę Lhotse. To tam w 1987 roku zakończyło się twoje wyczynowe chodzenie po górach.
Ja się nie wycofałam, to góra zrobiła to za mnie: wypadek mnie wyeliminował. Wcześniej nie miałem żadnych powodów, żeby się wycofać z wyczynowego wspinania. Dwa lata wcześniej byliśmy na tej największej ścianie himalajskiej, która nie była jeszcze zdobyta. My osiągaliśmy jakieś 8200 metrów i wycofaliśmy się z tej wysokości, bo nie widzieliśmy szans. Po nas poszła druga grupa Rafał Hołda i Jurek Kukuczka. Oni potem też wycofywali się z okolic wysokości 8200 metrów i wracali do obozu czwartego. Tam szło się już bez liny, bo to był taki kocioł pod tą około trzykilometrową ścianą. Rafał wówczas najprawdopodobniej się potknął, spadł w dół i zginął.

Buty, w których Walenty Fiut wspinał się w Alpach, Himalajach i Karakorum. W czasie wyprawy na Everest wolał je od tych zamówionych przez Andrzeja Zawadę
Buty, w których Walenty Fiut wspinał się w Alpach, Himalajach i Karakorum. W czasie wyprawy na Everest wolał je od tych zamówionych przez Andrzeja Zawadę w Krośnie. „Tamte dobrze izolowały od zimna, były ciepłe, ale bałem się, że skręcę w nich kostkę, więc używałem swoich” Janusz Bobrek

Dwa lata później znów atakowałem Lhotse i znów był tragiczny wypadek. Wtedy w górze usłyszeliśmy huk. To, co ostatnie pamiętam, to że wbiłem czekan. Zabrał nas tylko podmuch lawiny, która przeszła środkiem ściany. Straciłem przytomność i długo trwało zanim wróciłem do świadomości, nie mogłem się ruszać. Dopiero później od kolegów, którzy przyszli z pomocą, dowiedziałem się, że nasz kolega Czesiu Jakiel, lekarz wyprawy, nie żyje. To była druga tragiczna wyprawa, zaś w 1989 roku zginał sam Jurek Kukuczka. Był na wysokości ponad 8300 metrów, już przy samej kopule szczytu. Odpadł od ściany. Na szczęście urwała się lina, którą związany był z Ryśkiem Pawłowskim, bo zginęliby obaj.

Wtedy w 1987 roku czułeś, że tracisz coś wielkiego?
Przez długi czas nie mogłem się pogodzić. Było mi przykro, bo to ja namówiłem Cześka Jakiela na udział w tej wyprawie, mojego bardzo dobrego przyjaciela. Dodatkowo dochodziły do mnie informacje, jak jego mama powtarzała: „dlaczego Czesio zginął, a Walek żyje”. To mnie deprymowało, myślałem, że częściowo ponoszę odpowiedzialność za jego śmierć, bo to ja go namówiłem na udział w wyprawie. Ale ja nie byłem niczemu winien. Też mogłem nie żyć, ale mi się udało. Byłem mocno poturbowany z pękniętą miednicą, roztrzaskanym kolanem i mnóstwem siniaków. Po paru miesiącach wróciłem w miarę do zdrowia. Tyle że wypadek wyeliminował mnie z dalszego wspinania.

Nie porzuciłeś jednak gór. Zmieniła się tylko ich wysokość.
To było już wspinanie turystyczne. Koledzy Krzysiek Wielicki, Artur Majer czy Słoniu (Artur Hajzer) namawiali mnie na wyprawy, ale obawiałem się, że w niektórych sytuacjach byłbym dla nich ciężarem, bo nie odzyskałem dawnej sprawności fizycznej.

Przez wiele lat mówiło się o południowej Lhotse, że to tragiczna dla polskiego himalaizmu góra. Potem 1989 roku była wyprawa na Everest, w trakcie której zginęła piątka uczestników. Następnie cała Polska żyła tragedią z Broad Peak w Karakorum. Ty byłeś na tej górze w 1984 roku.
Mam miłe wspomnienia związane z tą górą. Wejście na szczyt było bajecznie łatwe: bezstresowe. Mieliśmy mały czteroosobowy zespół, z którego trzy osoby poszły razem, a Krzysiek Wielicki chciał zrobić samotne wejście i mu się to udało w oparciu o nasze obozy. Nawet proponował mi takie wspólne szybkie wejście, ale wybrałem spokojne spacerowanie z Januszem Majerem i Ryśkiem Pawłowskim. Od przełęczy szliśmy nawet nie związani do szczytu, mieliśmy przepiękną pogodę: niebieskie niebo i dookoła morze gór. Potem jeszcze razem z Wojtkiem Kurtyką, któremu równocześnie wraz z Jurkiem Kukuczka udało się zrobić przejście Broad Peaków, podeszliśmy pod ścianę Gasherbruma IV zrobić rekonesans tej potężnej ściany. Rok później Kurtyka przeszedł ją razem z Robertem Schauerem.

Na szczycie Broad Peak (w tle widoczne K2): Janusz Majer i Walenty Fiut
Na szczycie Broad Peak (w tle widoczne K2): Janusz Majer i Walenty Fiut Z archiwum Walentego Fiuta

Co zawiodło na Broad Peak w 2013 roku?
Po tragedii rozpętała się burzliwa dyskusja w mediach. Ocenianie z dołu tego co się tam stało, nie zawsze wychodziło na korzyść wspinających się. Druga sprawa, to może to, że Wielicki może za mało zdecydowanie zareagował, kiedy była już taka późna pora w drodze do szczytu. Krzysiek oparł się na doświadczeniu Maćka Berbeki, to było przecież ogromne, ale nie wiadomo czy ten nie przesadził. Dla niego to drugie wejście było wielką ambicją, nie mogło zakończyć się niepowodzeniem.

Na koniec spytam o wyzwania. Co postało dla himalaistów, skoro wszystkie ośmiotysięczniki zostały zdobyte zimą, także wspominana południowa ściana Lhotse?
Myślę, że zostało wiele ciekawych, trudnych ścian i na siedmio- i ośmiotysięcznikach. Są duże wyzwania, ale chyba nie ma specjalnie chętnych. Problemem jest skompletowanie ekipy, to już się pojawiało, kiedy organizowano kolejne zimowe wyprawy na K2. Dziś chętnie robi się ściany problemowe, ale do których jest łatwy dojazd, najlepiej autem. Kiedyś dojścia do bazy trwały nawet trzy tygodnie. Tyle szliśmy pod Dhaulagiri: w deszczu monsunowym, kiedy dokuczają pijawki, potem w mokrym śniegu, suchym. Podobnie pod Lhotse jak nie latały tam samoloty, to szło się prawie trzy tygodnie przez doliny, rzeki, które pokonywało się na prowizorycznych mostach. To były przeszkody, które ludzie nie bardzo chcą teraz pokonywać.
***

Walenty Fiut (1947)

Rok 1979. Walenty Fiut podczas odpoczynku powyżej 7 tys. metrów w trakcie wejścia na Dhaulagiri
Rok 1979. Walenty Fiut podczas odpoczynku powyżej 7 tys. metrów w trakcie wejścia na Dhaulagiri Archiwum Walentego Fiuta

Absolwent historii sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i podyplomowych studiów w zakresie zarządzania służbą zdrowia. Przewodnik beskidzki, instruktor taternictwa powierzchniowego i jaskiniowego, członek Krynickiej Grupy GOPR. Do 1987 roku wyczynowo wspinał się w Alpach (pierwsze polskie zimowe przejście północnej ściany Eigeru), Kaukazie (Dychtau), Hindukusz (Kishnichan, Szachaur, Darbam Zom), Pamirze (Pik Komuznizmu), Himalajach i Karakorum (Broad Peak). Z powodzeniem zajmował się również speleologią. Od 1989 roku mieszka w Nowym Sączu, do którego przeprowadził się z Mochnaczki Niżnej. W latach 1992-2010 był dyrektorem ZOL Caritas w Grybowie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska