https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Agroturystyka po męsku

Halina Gajda
Chatkę na Podlesiu przed złymi duchami bronią Chłop i Baba. Nie są groźni, ale respekt trzeba przed nimi mieć.  Łużnianin postawił na prostotę z dawnych lat. Jak się szybko okazało, amatorów wakacji w takim klimacie nie brakuje
Chatkę na Podlesiu przed złymi duchami bronią Chłop i Baba. Nie są groźni, ale respekt trzeba przed nimi mieć. Łużnianin postawił na prostotę z dawnych lat. Jak się szybko okazało, amatorów wakacji w takim klimacie nie brakuje fot.halina gajda
Grzegorz Zięba z Łużnej udowadnia, że turystów można przyjmować wszędzie trzeba tylko znaleźć odpowiedni magnes. On proponuje zajęcia w rodzinnym gospodarstwie.

Gościom na powitanie wychodzi Edek i Krysia. Krysia, jak to kobieta - radosna, otwarta, próbuje zagadywać po swojemu. Edek patrzy spode łba. Chyba nie jest zadowolony. Fuknięciem dosadnie daje do zrozumienia, co myśli. Odwraca się i pokazuje kudłaty zad. - Właśnie pokazał mi, gdzie moje miejsce. Zapomniałem, że tam jest i wszedłem pomiędzy jego panie. No i dostało mi się. Boleśnie - opowiada ze śmiechem Grzegorz Zięba, łużnianin, można by rzec: pan na agroturystycznej zagrodzie.

Pierwszy w Łużnej otworzył takie gospodarstwo. Początkowo prowadził je sam, dając dowód, że mężczyzna w prowadzeniu domu nie ustępuje kobiecie. - Teraz pomaga mi żona - uśmiecha się porozumiewawczo. Dla wyjaśnienia, Edek to baran, a Krysia - koza. Do swoich fanaberii mają więc stuprocentowe prawo.

Goście pracują w polu
Niezwykłość całego przedsięwzięcia polega na tym, że goście Chatki na Podlesiu angażowani są do pracy na roli. Oczywiście jeśli tylko tego chcą. Bo Zięba poza tym, że zawodowo zajmuje się elektrycznością, to jest również rolnikiem. I właśnie z rolnictwa zrobił magnes dla turystów. Przyjezdni mogą uczestniczyć w dojeniu krów, karmieniu koni, owiec, kur, gęsi, słowem wszystkiego, co mieszka w gospodarstwie. Prozaiczne prace mają wzięcie.

- Miałem gości, którzy koniecznie chcieli zobaczyć jak wyglądają wykopki. Kłopot w tym, że swoje ziemniaki miałem już wykopane. Cóż, gość ma swoje prawa. Poszedłem do sąsiada z pytaniem, czy nie mogliby przyjść do niego. Ten najpierw się lekko zdziwił, ale szybko zgodził. Jego zaskoczenie było jeszcze większe, gdy dowiedział się, że to letnicy i chcą pomóc za darmo - opowiada.

Poinstruowani o konieczności segregowania ziemniaków na dorodne i drobne goście, szybko wzięli się do pracy. - Szło im lepiej niż nie jednemu gospodarzowi z wprawą - śmieje się. Okazji do zaskoczenia miał więcej.

- Byłem zajęty jakimiś domowymi obowiązkami, gdy przyszły do mnie dzieci, które akurat gościliśmy. Zapytały czy wespół z rodzicami mogą rozładować przywiezione akurat siano. Zgodziłem się, myśląc, że szybko się im znudzi. Okazało się, że poszło im to ekspresowo - wspomina wciąż się śmiejąc. - Nie wiem, czy nie sprawniej niż mnie - komentuje.

Gości przyjmuje w dwóch pokojach. O bardzo skromnym wyposażeniu. Łóżka z ogromnymi drewnianymi zagłówkami, toaletki z ogromnymi lustrami, podłogi z desek, legary na sufitach. Na blasze kaflowej kuchni można piec nie tylko prołzioki, ale i ziemniaki. Kto chętny, grzeje się na przypiecku. Klimat niczym z książek z tą różnicą, że wszelkie wygody łazienkowe są na miejscu. I to jak najbardziej nowoczesne. - Co, którzy do nas przyjeżdżają twierdzą, że lepszego miejsca do wypoczynku nie można sobie życzyć - chwali się.

Przeniósł dom rodziców
Nie ma się co dziwić, bo dom naprawdę ma duszę. Kiedyś stał w zupełnie innym miejscu, mieszkali w nim rodzice naszego bohatera. I pewnie by zniszczał do reszty, gdy nie pomysł na agroturystykę. Zięba przeniósł go, posadowił na nowych, wysokich fundamentach. U szczytu schodów wiodących do domu postawił wyrzeźbionego w kawałku pnia dziada, obok posadził babę. Oboje czuwają, by żadne licho nie niepokoiło gospodarzy.

- Początkowo pukali mi do głowy: agroturystykę chcesz uprawiać? W Łużnej? Nic nie mówiłem, robiłem swoje. Trwało to trochę, bo w sumie jakieś cztery lata na zasadzie do południa w pracy, po południu w robocie - wspomina.

Teraz przyjeżdżają do niego z całej Polski, a nawet Europy.
- Miałem gościa z Belgii, fascynata i jednocześnie wielkiego znawcę cmentarzy z I wojny światowej. Znalazł mnie gdzieś w internecie. Przyjechał na miejsce, by zbierać potrzebne mu materiały historyczne - opowiada dalej.

Księga gości pełna jest wpisów z podziękowaniami, gratulacjami za pomysł, dziecięcymi rysunkami. Ma pewne plany rozwojowe na przyszłość, ale na razie nie chce ich zdradzać.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska