Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Akcja na Mięguszowieckim: odwaga, upór, szczęście i cud

Marek Lubaś-Harny
Szczyt Mięguszowiecki
Szczyt Mięguszowiecki archiwum
Lata 60. XX wieku przyniosły rewolucję w polskim ratownictwie górskim. Korzyści, jakie dało użycie śmigłowców, nikomu nie trzeba tłumaczyć. Jeśli zaś chodzi o trudne akcje ścianowe, przełomem stało się wprowadzenie w Tatrach alpejskiego zestawu Grammingera, który pozwala na opuszczenie ratownika wraz z poszkodowanym do podnóża ściany na cienkiej stalowej linie przy wykorzystaniu wyciągarki.

Ratownicy TOPR nie tylko bez problemów przyswoili sobie tę techniczną nowinkę, ale szybko stali się mistrzami nowej dla siebie metody, przewyższając nawet kolegów z Alp. Nie kto inny jak Józef Uznański pobił światowy rekord w długości zjazdu przy pomocy zestawu alpejskiego, w trakcie jednej z akcji na Kazalnicy, przekraczając 400 metrów. Wyprawy ratunkowe stawały się coraz bardziej profesjonalne, można by nawet użyć określenia, rutynowe. Chociaż…

Pułapka Mięguszowieckich
Bywają sytuacje, w których najdoskonalsza technika staje się nieprzydatna. Czasem trzeba liczyć na osobiste przymioty i determinację ratowników, a także szczęście. Zdarza się, że to ono decyduje o powodzeniu akcji.

Wyprawę, podczas której szczęście odegrało rolę niewiarygodną, odnotowały kroniki TOPR pod koniec stycznia roku 1977. Wiadomo o niej stosunkowo dużo, ponieważ stała się tematem reportażu Wojciecha Adamieckiego "Do ostatniej granicy". Nieżyjący już autor znany był z solidnej dokumentacji dziennikarskiej, a że rozmawiał z bezpośrednimi uczestnikami zdarzeń, można mieć dużą pewność, że wyglądały one tak, jak je opisał.

Kiedy para taterników o imionach Janina i Janusz wyruszyła ze schroniska nad Morskim Okiem z zamiarem pokonania północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu, pogoda wydawała się wyma- rzona do wspinaczki. Panował lekki mróz, zagrożenie lawinowe było niewielkie. Przejście zaplanowali na dwa dni, z jednym biwakiem w ścianie, a powrót do schroniska następnego dnia przed zapadnięciem zmroku.

Przez pierwszą dobę nic nie zapowiadało zbliżającego się dramatu. Pozostali w schronisku koledzy, a wśród nich narzeczony dziewczyny, nie widzieli powodów do niepokoju nawet wówczas, kiedy po zmroku na ścianie nie było widać świateł latarek.
W nocy sytuacja się odwróciła. Powiał halny, nadeszło ocieplenie. Narzeczony ruszył pod ścianę, ale na jego wołania nikt nie odpowiadał. Zaczął padać śnieg z deszczem, zagrożenie lawinowe gwałtownie rosło.

W miarę upływu godzin było coraz bardziej jasne, że Janina i Janusz, jeśli w ogóle jeszcze żyli, utknęli na ścianie w miejscu, z którego nie są w stanie w tych warunkach wydostać się. Dyżurny ratownik wysłał w łatwiejsze partie ściany patrole, które miały zorientować się w sytuacji. Wieści były niepokojące. Ratownicy musieli zawrócić, bo z górnych partii w każdej chwili mogła zejść lawina. Śnieg padał mocno, wszystko dokoła spowijała mgła. Zaczęło się ściemniać.
Dopiero wtedy usłyszano słabe wołania o pomoc.

Poleci lawina, czy nie poleci?
Centrala TOPR została powiadomiona o sytuacji późnym popołudniem. Do Morskiego Oka wyjechała ekspedycja, którą kierował Kazimierz Gąsienica Byrcyn, syn legendarnego "kumoterka" Stanisława Gąsienicy Byrcyna, współzałożyciela TOPR i uczestnika wielu głośnych akcji.

Mimo coraz fatalniejszych warunków ratownicy zdecydowali się podjąć nocną próbę dotarcia do dwojga taterników, choć nie było wiadomo, gdzie dokładnie ich szukać. Znów pojawił się dylemat: iść, ryzykując życie ratowników, czy nie iść, pozostawiając ofiary bez pomocy, co z kolei może zadecydować o ich życiu?

Sięgnijmy do relacji Jana Gąsienicy Roja: "W górze szliśmy już w śniegu po pas… Wiedziałem, że robi się bardzo nieklawo.(…) Poleci to wszystko z nami, czy nie poleci?".

Poleciało. Lawina porwała kilku ratowników i można mówić o niezwykłym szczęściu, że skończyło się na niegroźnych potłuczeniach. Kazimierz Gąsienica Byrcyn przerwał akcję. Później powiedział: "Lawina spadła o godzinie pierwszej dziesięć w nocy. Potężna. Zebrała śnieg z całego Mnichowego Żlebu. Chłopcy byli trochę zszokowani. (…) Mieliśmy cholerne szczęście. Gdybyśmy w takim tempie jak przez Mnichowy Żleb darli się trochę bardziej bokiem i zdołali dojść na Małą Galerię Cubryńską, wszyscy byśmy z niej polecieli i poleżelibyśmy sobie na dole do wiosny".

Gąsienica Byrcyn przerwał akcję. O świcie ratownicy usłyszeli słabe wołania, dochodzące, jak im się zdawało, z górnych partii ściany. Kiedy się rozwidniło, podjęli poszukiwania. We mgle i zamieci, było to zadanie niezwykle trudne. Masy śniegu groziły nową wielką lawiną. Ratownicy poruszali się powoli, przy pełnej asekuracji, spychani w dół przez zsuwające się śnieżne deski.

Lawina schodziła za lawiną

Przebieg wypadków odtworzył Wojciech Adamiecki. Okazało się, że Janina i Janusz nie dotarli w górne partie ściany, a wrażenie, że stamtąd dobiega wołanie o pomoc, było złudzeniem.

W ciągu pierwszego dnia wspinaczki tych dwoje pokonało zaledwie jedną trzecią drogi i tam zatrzymało się na biwak. Dlaczego ich koledzy na dole nie widzieli światła?

Janina: "Janusz nie wyjął z plecaka latarki, mówił, że śmialiby się z nas, gdyby zobaczyli, że zrobiliśmy tak niewielki kawałek drogi". Ambicja wygrała z rozsądkiem.

Kiedy rano zziębnięci taternicy przekonali się, jak dalece zmieniły się warunki, Janusz podjął słuszną decyzję o odwrocie. Niestety, nie byli w stanie jej wykonać. Najpierw schodzili powoli, a potem podczas zjazdu zalodzona lina zaklinowała się w skałach. Kolejną noc postanowili spędzić na bardzo wąskiej półce. Sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna.

Janina: "Janusz stwierdził, że obok mnie jest bardzo niewygodnie. (…) Kiedy usiłował trawersować przez próg w bok, poszła lawina, uderzyła w niego, w głowę, i Janusz spadł. Zawisł głową w dół. (…) Próbowałam go podciągnąć. Nie dałam rady. To był koszmar. (…) Marzłam. Zamarzałam. Krzyczałam…".

Błąd, który uratował życie

Około południa drugiego dnia ratowników zaczęło ogarniać poczucie bezradności. Naczelnik TOPR Jan Komornicki był o krok od odwołania akcji, kiedy wydarzyło się coś niespodziewanego.

Wczesnym popołudniem, ratownik Wojciech Bartkowski jeszcze raz przyglądał się ścianie przez lornetkę. "Nagle zobaczyłem, że ktoś spada ze ściany. Ciało zsunęło się ze skał (…). Gdzie jest? Po dobrej chwili pokazało się znowu (…) nad lodospadem wysokim na jakieś piętnaście metrów".

Biegiem pokonali ratownicy odległość dzielącą ich od miejsca upadku ciała. Trudno w to uwierzyć, ale po trzystumetrowym upadku po śniegu i lodzie Janina była żywa. Kiedy odzyskała w szpitalu przytomność, nie umiała dokładnie wyjaśnić, dlaczego spadła. Prawdopodobnie próbowała zmienić niewygodną pozycję i odruchowo chwyciła za karabinek, którym była przypięta do pętli. Karabinek się otworzył, spadła. To, co w innych okolicznościach należałoby uznać za fatalny błąd, uratowało jej życie.
Kilka dni później helikopter i zestaw alpejski posłużyły do wydobycia ze ściany zwłok Janusza. Janinę udało się uratować nie dzięki nowoczesnej technice, ale w wyniku zbiegu okoliczności, który jedni nazwą szczęściem, a inni cudem. Nie da się jednak zaprzeczyć, że bez ratowników i cud by nie pomógł.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska