Eksperci mówią jednak, że nowy system jest super. Również dyrektorzy ośrodków ruchu drogowego, w których wystąpiła zerowa zdawalność, dzielnie patrzą prawdzie w oczy i chwalą nowy egzamin, zapewniając, że pytania są proste. Chciałbym w to wierzyć - oraz w dobre intencje ludzi z branży.
Mam prawo jazdy od 1987 roku. Już 26 lat turlam się zatem po różnych drogach, krajach, a nawet i kontynentach. Nie chcę przez to powiedzieć, żem wszystkie rozumy pozjadał. Nie uczestniczyłem nigdy w ruchu lewostronnym, już sama myśl o tym napawa mnie lękiem i podziwem. Na temat jazdy w Wielkiej Brytanii czy Japonii nie wymądrzałbym się zatem, nadmieniam jednak, że posiadam też amerykańskie prawo jazdy. Dosyć więc szeroka i długa praktyka uprawnia mnie do kilku słów osobistej syntezy.
Przede wszystkim: choć w Polsce wszystko nieustannie się polepsza, gdyby nasz system egzaminowania przenieść do Stanów Zjednoczonych, to takiego kataklizmu tamten kraj by nie przetrzymał - to po pierwsze.
Po drugie: choć prawo o ruchu drogowym jest niewiarygodnie skomplikowaną dziedziną, to ja przez 26 lat jazdy nigdy nie potrzebowałem żadnej wyrafinowanej wiedzy kodeksowej. Nie rozumiem zatem, skąd szaleństwo przy egzaminie z teorii.
I trzecia rzecz: po przejechaniu polskich dróg, wielopoziomowych szos i wąskich serpentyn nad przepaścią uważam, że jednym z większych osiągnięć w dziedzinie techniki jazdy jest parkowanie pod blokiem w Krakowie. Skąd więc szaleństwo przy egzaminach z jazdy? Chodzi oczywiście o forsę. Ordynarnie. A czy zmiany coś zmienią? Jest nadzieja, choć nie większa od naszych autostrad.