Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Fonfara: Też chciałem być jak Rocky Balboa

Łukasz Madej
Facebook Andrzeja Fonfary
- Ochrona nas eskortowała, bo w koszulkach Legii poszliśmy w Krakowie na zakupy - uśmiecha się Andrzej Fonfara, który jutro jako trzeci Polak może zostać mistrzem świata wagi półciężkiej w boksie zawodowym.

Z Arturem Szpilką prywatnie Pan się lubi?
Tak. Artek, jeśli tylko jest w Chicago, trenuje u mnie w gymie. Niedawno razem wystąpiliśmy na jednej gali, no a znamy się jeszcze z czasów amatorskiej reprezentacji Polski. Może nie jesteśmy superprzyjaciółmi, ale na pewno dobrymi znajomymi. Szanujemy się jako sportowcy. Nic do Artura nie mam ani on do mnie.

I nie przeszkadza, że "Szpila" kojarzony jest z tymi radykalnymi kibicami Wisły Kraków, a Pan na ręce nosi wytatuowany znak Legii Warszawa?
Nie, jakoś nigdy nie wchodziliśmy na tematy kibicowania.

A poważnie?

No dobra, czasem może coś pożartowaliśmy, ale na zasadach kulturalnych (uśmiech). Każdy ma swój klub i niech tak zostanie.
Pan, zanim wyjechał z Polski, też był takim mocno zaangażowanym, jeżdżącym za swoim zespołem kibicem?
Nie aż tak bardzo, bo kiedy wybrałem się do USA, byłem bardzo młody. Wyjazdy zaliczyłem dwa, ale na stadion przy Łazienkowskiej chodziłem, kiedy tylko mogłem. Zabierał mnie brat (Marek, dziś menedżer Andrzeja - red.).

Właśnie, w wywiadach podkreśla Pan, jak ważną rolę w karierze odegrała rodzina.

No tak, rodzina nadal mnie wspiera. Trzymamy się razem. To mój taki duży plus. Każdego z najbliższych mam na miejscu w Stanach. A jeszcze w Polsce na wszystkie turnieje jeździł brat. Opiekował się, pilnował, żebym nie zszedł na złą drogę.

Czyli dzięki bratu nie biegał Pan po Warszawie za kibicami innych drużyn?

Może raz czy dwa, bardziej z przypadku. Nigdy jakoś nie ciągnęło mnie w tę stronę. Kiedy zająłem się poważnie boksem amatorskim, całą energię wkładałem w treningi. A wcześniej? Coś tam w szkole się łobuzowało...

… a więc bójki były.
Ale nie pod kątem kibicowskim. Wie pan, urodziłem się w Radomiu, ale nigdy tam nie mieszkałem. Nie przywiązuję do tego miasta jakiejś dużej wagi. Ogólnie pochodzę z Białobrzegów, w których po prostu nie było szpitala, tylko przychodnia. Stąd Radom w dowodzie. Już jednak część gimnazjum, potem liceum to życie w Warszawie. W szkole nie wszystkim pasowało, że byłem z Białobrzegów. A że ja lubiłem się bić, to wiadomo...

A jednak do boksu trafił Pan podobnie jak Szpilka.
Trochę tak. Sam jednak dążyłem do tego, żeby zostać pięściarzem, spróbować tego sportu. Zaczęło wychodzić i tak zostało. Marzenie mogłem spełnić tylko przeprowadzając się do Warszawy.

Zawsze najważniejszy był boks?

Raczej tak. No i piłka nożna. W szkole, na turniejach, stawałem na bramce. Szczerze mówiąc, kiedy przeprowadziłem się do Warszawy miałem dylemat: iść bronić na Legię czy boksować. Wybrałem to drugie. Najpierw poszedłem na Gwardię, bo miała wtedy najsilniejszą sekcję w stolicy.

Czyli dziś Artur Boruc, nomen omen ulubieniec fanów Legii, miałby w reprezentacji dużą konkurencję?
Nieskromnie mówiąc, to chyba mam smykałkę do stania między słupkami. W Chicago często gramy z chłopakami w piłkę i nadal bronię. Koledzy mówią, że wychodzi mi to całkiem nieźle. A jeśli chodzi o Artura Boruca, to mam od niego cały strój i rękawice.

Większość Pana polskich kolegów po fachu przyznaje, że zaczynali od oglądania kultowego Rocky'ego Balboy.

Też te wszystkie filmy oglądałem. W tamtym czasie chyba każdy młody chłopak na tym się wychowywał. Później z kolegami próbowaliśmy na podwórku różnych ciosów. Teraz, kiedy patrzę na te filmowe walki, to jest trochę śmiechu. W rzeczywistości wszystko wygląda inaczej. No ale wiadomo, na początku chciało się robić tak ekscytujące pojedynki jak właśnie Rocky.

Zawsze miał Pan bojowy charakter?
Tak. Zawsze. W tym sporcie trzeba być pewnym siebie. Jestem także życiowym optymistą.
Pytam, bo Paweł Skrzecz, Pana były trener z Gwardii Warszawa, opowiadał kiedyś, że był Pan strachliwy.
Czytałem tę wypowiedź i chyba coś się trenerowi pomyliło (śmiech). A wracając do kibicowania, mieliśmy kiedyś w Krakowie śmieszną sytuację. W tamtym czasie boksowałem już w Legii Warszawa. Jako kadet wygrałem "Złotą Rękawicę".

Pokonał Pan wtedy zawodnika Wisły?
Tak, wydaje mi się, że w pierwszej walce. W każdym razie po turnieju w klubowych bluzach Legii Warszawa pojechaliśmy sobie do sklepu. Ludzie dziwnie patrzyli. Było nas trzech czy czterech młodych chłopaków, plus trener i mój brat. Mówiłem: "Wiecie co, to zły pomysł", ale trener się uparł. No i zobaczyli nas kibice Wisły, którzy zaraz polecieli po następnych. Zleciało się chyba z sześćdziesiąt osób. Mówię panu, cała chmara.

I co było dalej?

Na szczęście ochrona sklepu zadziałała i w eskorcie wyprowadziła nas do samochodu.

Ile to już lat mieszka Pan w Stanach?
Osiem.

Musiał Pan wyjeżdżać?
Wie pan, debiutowałem w Polsce, ale potem całym teamem - Piotrek Wilczewski, Mariusz Wach, Mateusz Masternak - pojechaliśmy do USA. Na miejscu stoczyliśmy swoje walki, a ja dostałem ofertę, żeby zostać. Pomyślałem: "Spróbuję" i tak już zostało.

Ameryka mocno wpłynęła na Pana pewność siebie?
Czy ja wiem? Chyba nie, ale od momentu wyjazdu jeszcze tak naprawdę w kraju nie byłem, więc nie mogę porównywać. W każdym razie kocham Polskę, tęsknię i w te wakacje na pewno się zjawię.

Podobno Andrzej Fonfara to także biznesmen.

No tak, żyję nie tylko z boksu. Staram się mieć przysłowiowy plan B, gdyby przytrafiła się jakaś kontuzja. Prowadzimy rodzinne interesy. Z bratem mam trzy firmy, które jakieś pieniądze dają, a z przyjacielem Bogdanem Maciejczykiem prowadzimy gym.

Amerykanie nazywają Pana "Polskim Księciem". Skąd akurat taki pseudonim?
Już na początku przeprowadzki do USA właśnie tak nazwał mnie jeden z reporterów. Do większości pojedynków nie wychodziłem pod tym pseudonimem, ale jedna, druga, trzecia gazeta temat podchwyciła i teraz Fonfara to "Polski Książę".

Na Facebooku podejrzałem, że oglądał Pan "baty", jakie niedawno Legia sprawiła Wiśle.

Tak, mecz znalazłem w internecie. To najwyższa wygrana od iluś tam lat. Kiedyś byłem na spotkaniu tych drużynprzy Łazienkowskiej. Legia wygrała chyba 4:1. No cóż, taki jest sport. Raz się wygrywa, raz przegrywa. A Wisła i tak sobie nieźle radzi. Mam nadzieję, że Legia już w ten weekend zapewni sobie mistrzostwo i będziemy świętować mój i drużyny tytuł.

Jutro Adonis Stevenson dostanie takie samo lanie jak Wisła od Legii?
Hmm, chciałbym bardzo. Jestem superprzygotowany. Trzy tygodnie spędziłem na zgrupowaniu w Big Bear, a wcześniej dużo trenowaliśmy w Chicago. Formę życia mam i chcę to pokazać.

Kiedyś przygotowania w Big Bear okazały się pechowe dla Andrzeja Gołoty. Przesądny Pan nie jest?
Nie jestem, czarnych kotów też się nie boję. Zrobię swoje, czyli wyjdę na ring po mistrzostwo świata.

Media za oceanem większych szans jednak Panu nie dają.

Stevenson jest mistrzem. Pokonywał lepszych zawodników od tych, z którymi ja wychodziłem między liny. U ekspertów, bukmacherów ma większe szanse. Ale to nie znaczy, że wygra.

W całej historii polskiego boksu zawodowego tylko Dariusz Michalczewski i Tomasz Adamek zdobyli tytuł w kategorii półciężkiej.
I ja też chciałbym przejść do historii. Mam nadzieję, że kibice moje nazwisko będą wymieniać jednym tchem obok tej dwójki. Po to trenuję całe życie, żeby walczyć z najlepszymi. Trzeba pokazać dobry boks i jutro zwyciężyć.

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska