https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Barbara Kurdej-Szatan: Nagonka na mnie sprawiła, że przestałam ufać całemu temu showbiznesowi

Paweł Gzyl
Barbara Kurdej-Szatan w roli prowadzącej program "Cudowne lata"
Barbara Kurdej-Szatan w roli prowadzącej program "Cudowne lata"
W niedzielę 8 września w telewizyjnej Dwójce zadebiutował nowy program rozrywkowy – „Cudowne lata”. Prowadzi go Barbara Kurdej-Szatan. Nam popularna aktorka opowiedziała o tym, jak w ostatnich latach znalazła więcej czasu dla najbliższych.

- Wracasz po pięciu latach przerwy do Telewizji Polskiej. Tęskniłaś za pracą w tej stacji?
- Tęskniłam na pewno za formą pracy, jaką jest prowadzenie telewizyjnego programu rozrywkowego. Bo przecież przez kilka lat działo się to non-stop. Oczywiście miałam cały czas dokoła teatr, serial i film, dlatego to nie była moja jedyna praca, tylko taki dodatek do aktorstwa, które wykonuję na co dzień. Ale bardzo to polubiłam i przez długi czas prowadziłam regularnie różne programy. I w pewnym momencie nagle to straciłam. Dlatego ucieszyłam się, kiedy dostałam po tych pięciu latach przerwy taką konkretną propozycję.

- No właśnie: będziesz prowadzić nowy program rozrywkowy - „Cuodwne lata”. Co zdecydowało, że się tego podjęłaś?
- Ten format jest bardzo ciekawy i przyjemny tematycznie. Ma w sobie dobrą energię, bo zapraszamy fajnych gości, którzy opowiadają ciekawe historie ze swojego życia. Jest też dużo muzyki i dodatkowo mogę wykorzystać swoje umiejętności, które do tej pory wykorzystywałam głównie w teatrze: czyli coś muszę zaśpiewać i nawet zatańczyć. Była to więc dla mnie wielka frajda. Mogłam dzięki temu połączyć swe artystyczne pasje z byciem prowadzącą wielkiego show. Ta kumulacja sprawiła, że chętnie się za to wzięłam.

- Wcześniej prowadziłaś „Kocham cię, Polsko”, „The Voice Of Poland” czy „Dance Dance Dance”. Przydały ci się teraz tamte doświadczenia?
- Zdecydowanie. Pierwszego dnia, kiedy weszłam na plan, teoretycznie powinnam się stresować, a tu tymczasem tak nie było. A na dodatek, kiedy zaczęliśmy nagrania, czułam się jakby w ogóle te pięć lat nie minęło. To było niesamowite uczucie. Chyba po prostu lubię prowadzić takie programy, lubię spotkania z ludźmi, rozmowy z nimi. A tutaj mieliśmy okazję usłyszeć ciekawe historie z życia naszych wspaniałych gości. Byli to nie tylko artyści, a również sportowcy, dziennikarze czy internetowi influencerzy. Dlatego to była czysta przyjemność.

- W opisie programu napisano, że spotkają się w nim boomerzy i milenialsi. Jakbyś to wytłumaczyła komuś, kto nie zna tych terminów?
- Boomerzy to starsza generacja, a milenialsi to młodsza. U nas to wyglądało w praktyce tak, że do boomerów zaliczani byli wszyscy goście powyżej pięćdziesiątki, a do milenialsów – poniżej. Nawet tych około czterdziestki zaliczono do milenialsów razem z młodziakami z generacji Z. Były więc dwie grupy – starsza i młodsza – i takie właśnie miały nazwy.

- Z jakimi wyzwaniami ci boomerzy i milenialsi będą musieli się zmierzyć w tym programie?
- Na pewno z wyzwaniami pamięciowymi, bo muszą sobie przypominać różne ważne wydarzenia, które miały miejsce na przestrzeni minionych lat. Nawet naprawdę dawnych lat. Muszą też śpiewać. Jedna z rund poświęcona była festiwalowi w Opolu i wracaliśmy do różnych piosenek, które wykonywano w ciągu całej jego historii. Sama byłam czasem zdziwiona, ile przebojów zawierał taki jeden rok. Wszystko to jest w naszym programie pokazane i przypomniane. Ta runda była dla mnie szczególnie bliska, bo jestem z Opola. Od dziecka bywałam na festiwalu, ponieważ moja mama przez wiele lat pełniła funkcję dyrektorki Miejskiego Ośrodka Kultury w Opolu, pod który podlega słynny amfiteatr. Dlatego jako dziecko przesiadywałam na próbach, a kiedy trochę podrosłam byłam nawet gońcem i pomagałam przy organizacji festiwalu. Cieszę się więc, że pokazujemy wielką rangę tego miejsca i wydarzenia.

- Zapowiadając „Cudowne lata”, powiedziałaś, że to program nie tylko rozrywkowy, ale też edukacyjny. Na czym to polega?
- Przywołując różne wspomnienia, boomerzy i milenialsi nawzajem uczą się od siebie, jak kiedyś wyglądało i jak teraz wygląda życie w Polsce. Dzisiaj wszyscy nieustannie pędzimy i nawet wnuki nie mają czasu porozmawiać z dziadkami. Nie mogą się więc dowiedzieć jakie kiedyś było życie. I odwrotnie: dziadkowie nie wiedzą jak teraz żyją młodzi ludzie. Za sprawą tych opowieści można było te dwie grupy ludzi do siebie przybliżyć. To było czasem zabawne, czasem wzruszające. Dlatego myślę, że to będzie naprawdę piękny program. Mam nadzieję, że go dobrze zmontują i wszystko to, co najważniejsze, zostanie pokazane.

- Jakie wnioski wypływają z tego show: więcej łączy czy dzieli boomerów i milenialsów?
- Nagrywając ten program, tam na miejscu stwierdziliśmy, że bycie boomerem, to tylko stan umysłu. Bo są młodzi ludzie, którzy nie mają ochoty iść za nowinkami technologicznymi, a są starsi, którzy to robią, nawet fascynują się takimi rzeczami. Dlatego w praktyce ten podział trochę się wywraca do góry nogami. Tak naprawdę z „Cudownych lat” wynika, że ludzie właściwie się nie zmieniają. Mają takie same potrzeby, pragnienia i marzenia. Zmienia się tylko ich otoczenie –głównie kwestie technologiczne. Bo jeśli chodzi o relacje, o to, kim jesteśmy i co lubimy, ciągle jesteśmy tacy sami. Tylko powstaje nowa muzyka. Mogliśmy więc przypomnieć sonie trochę wspaniałych piosenek z dawnych lat, ale posłuchać też rapujących idoli młodego pokolenia. (śmiech)

- Twoje „cudowne lata” wypadły w latach 90., kiedy dorastałaś w Opolu. Nie było wtedy telefonów komórkowych i internetu. Jak wspominasz to swoje „analogowe” dzieciństwo?
- Wspaniale! Dobrze pamiętam czas, kiedy komputery dopiero wchodziły do codziennego użytku. Rodzice kupili mi taką wielką stacjonarną „krowę” z monitorem. (śmiech) Ja miałam go u siebie w pokoju, a tata miał swój u siebie. Wtedy pierwszym popularnym komunikatorem internetowym był Gadu-Gadu. Kiedy tata słyszał, że jest późno i jeszcze nie śpię, to pisał mi za jego pomocą „Żaba, spać!”. (śmiech) Miło to wspominam. Miałam już wtedy kilkanaście lat, a wcześniej przecież biegałam po podwórku i kiedy mama uznawała, że już czas na kolację, to wołała mnie z siódmego piętra, a ja odpowiadałam jej, że chcę jeszcze zostać. Nie było komórek i jakoś sobie wszyscy świetnie radziliśmy. Nie było internetu i nie mieliśmy takiego dostępu do informacji jak dziś – również tych złych. W związku z tym nie byliśmy tak potwornie zastraszeni. Teraz boimy się te dzieci gdziekolwiek puścić same, bo wydaje się nam, że na każdym kroku czyha na nie jakieś niebezpieczeństwo. Kiedy wchodzę do internatu, choćby na swój Instagram, to pierwsze, co widzę, to jest to, że ktoś kogoś zamordował, że jakieś dziecko utonęło, że ktoś kogoś porwał, że ktoś zaginął. Same koszmarne rzeczy. Dlatego jesteśmy mocno przebodźcowani. Na dodatek ten ogrom hejtu i nienawiści. Tak to już jest, że wszelkie nowinki technologiczne są wymyślane przez swoich twórców po to, by pomagały ludziom, a potem okazuje się, że zaczynamy je wykorzystywać w zły sposób. W efekcie musimy się uczyć, jak temu zapobiec. Lepiej szerzyć dobro.

- Opowiadałaś o tym, że od dziecka poznawałaś festiwal w Opolu od kulis. To dlatego wymyśliłaś sobie filmową i muzyczną karierę?
- Na pewno. Już jako dziecko chodziłam na różne zajęcia, śpiewałam w chórze, najpierw klasycznym, a potem w gospelowym, byłam w studiu piosenki i uczyłam się grać na wiolonczeli w szkole muzycznej. Widząc te wszystkie gwiazdy na festiwalu, marzyłam, aby też tak kiedyś stanąć na jego estradzie.

- I udało się?
- Tak. Jedenaście lat temu temu prowadziłam z Mateuszem Damięckim benefis dyrektora Krzysztofa Kępczyńskiego w teatrze Roma w Warszawie. Byłam już trochę rozpoznawalna, bo w telewizji pokazywała się ta moja pamiętna reklama, grałam też w „M jak miłość”. Na widowni siedziała Zuzanna Łapicka-Olbrychska i ponieważ jej się spodobało, jak prowadzę ten benefis, postanowiła rzucić mnie na głęboką wodę i zaangażowała mnie do poprowadzenia festiwalu w Opolu z Arturem Orzechem. Dla mnie to było ogromnie nobilitujące doświadczenie. Byłam bardzo przejęta tym, że stoję na scenie słynnego amfiteatru w moim ukochanym Opolu. Jakby tego było mało, mój chór gospel, w którym wtedy występowałam, robił chórki wszystkim wykonawcom na festiwalu. W efekcie jednego dnia prowadziłam festiwal, a następnego przebierałam się w kostium i śpiewałam w tym samym amfiteatrze z chórem. Doniesiono mi potem, że prezes TVP Juliusz Braun był zachwycony tym, że ta pani, która prowadzi festiwal, idzie potem śpiewać w chórkach i nie ma z tym żadnego problemu. (śmiech) Tymczasem dla mnie to była oczywista oczywistość. Nawet bym nie pomyślała, żeby gwiazdorzyć, że skoro prowadzę festiwal, to już nie będę śpiewać z chórem.

- Dużo śpiewałaś za młodu. Dlaczego więc wybrałaś po maturze krakowską Akademię Teatralną?
- Tylko w krakowskiej szkole teatralnej była wtedy specjalizacja wokalno-estradowa. Dlatego po maturze zdawałam do Krakowa i do Gdyni do szkoły musicalowej. Zdałam egzamin do akademii teatralnej, ale znalazłam się pierwsza pod kreską z braku miejsc. Sama byłam tym zaskoczona, bo przecież kompletnie nie miałam żadnego doświadczenia estradowego. A do Gdyni się dostałam. Pojechałam więc tam i uczyłam się przez rok. Miałam zajęcia z prozy i wiersza, ale też było mnóstwo tańca. Pokochałam to i uznałam, że jestem w idealnym miejscu i chcę to dalej robić, a jeśli jeszcze będę mogła zarabiać tą swoją pasją, to będzie coś niesamowitego. (śmiech) Ale za rok, mimo, że tak mi było cudownie w Gdyni, zdawałam ponownie do Krakowa. Stało się tak, bo mama mnie namawiała: „Spróbuj jeszcze raz!”. Ponieważ miałam tę Gdynię, którą tak pokochałam, poszłam na ten egzamin na kompletnym luzie i oczywiście się dostałam. Tak znalazłam się w Krakowie.

- Zawsze ciepło wspominasz w wywiadach krakowską szkołę teatralną. Te cztery lata dobrze przygotowały cię do zawodu?
- Na pewno. Zresztą nie tylko studia, ale też to, że od dziecka miałam zawsze dużo pozaszkolnych zajęć artystycznych. Potem wydarzyła się szkoła teatralna, która stała się dla mnie drugim domem, bo przecież zajęcia są w niej od rana do nocy. Do tego sami sobie często robiliśmy różne próby. To wszystko przygotowało mnie do tego, że kiedy weszłam w zawód, miałam od razu dużo zajętości. I mimo, że uczestniczyłam w wielu różnych projektach – teatralnych, filmowych i telewizyjnych – to nigdy nie narzekałam na zmęczenie. Wręcz przeciwnie – nakręcało i napędzało mnie to. Czułam, że się spełniam i robię to, co kocham. Pomogło mi w tym właśnie to, jak byłam wychowana i jak wiele różnych zajęć miałam w dzieciństwie i młodości. Dzięki temu tak dobrze się z tym czułam.

- Dzisiaj grasz w filmach i serialach, ale to o pracy w teatrze mówisz: „Działa na mnie terapeutycznie”. Na czym to polega?
- Kiedy wchodzę na scenę, zapominam o wszystkim dookoła. Nawet do końca nie wiem jak to wytłumaczyć. Zresztą nie tylko scena, ale też kamera na mnie tak działa. Kiedy ktoś u cioci na imieninach poprosiłby, żebym coś zagrała, nie czułabym się jak na scenie. Ona mnie uruchamia – i nagle przenoszę się w inny świat. Bywało tak, że zapominałam na scenie nawet o bólu fizycznym, który akurat mi doskwierał. To na pewno też kwestia adrenaliny i skupienia się na czymś. Ja po prostu kocham teatr. Już kiedy wchodzę i siadam w garderobie, czuję się bezpiecznie. Potem wychodzę na scenę i wspólnie z innymi aktorami tworzymy jakiś własny świat. Kocham też teatr za spotkania z publicznością na żywo. Ostatnio, kiedy w mediach była ta cała nagonka na mnie, bywało tak, że jeszcze na godzinę przed wejściem na scenę płakałam i nie dawałam sobie rady psychicznie. A po wejściu do teatru brałam się w garść, bo wiedziałam, że muszę się zmobilizować, ponieważ ludzie kupili bilety na spektakl ze mną. Mówiłam sobie, że muszę się zebrać i zagrać na tysiąc procent. Wychodziłam – i grałam na tysiąc procent. To mi dawało ogromną satysfakcję: że dałam radę i pokonałam swoje słabości i lęki.

- Wszyscy poznaliśmy cię jedenaście lat temu za sprawą pamiętnej telewizyjnej reklamy Playa. To był niesamowity sukces. Za co Polacy pokochali tę wesołą blondynkę z reklamy?
- (śmiech) Nie wiem tak naprawdę. Trzeba by zapytać widzów. Ja byłam wtedy totalnym świeżakiem. Byłam radosna i jasna, choćby przez swoje włosy. Ludzie mi mówili, że mam w sobie taką jasną energię. No i stworzyłam postać totalnie zwariowanej i ekscytującej się każdym, kto wchodzi do salonu dziewczyny. (śmiech)

- Występowałaś w tej reklamie aż dziewięć lat. To było coś zupełnie innego niż praca w filmie czy w telewizji?
- Tak. Oczywiście kamery i cała ekipa były takie same jak na filmowym czy telewizyjnym planie. Doświadczenie w takiej pracy było więc dla mnie bardzo przydatne. Ale te krótkie scenki z reklamy miały charakter wręcz kabaretowy. Grałam więc w bardziej wyrazisty czy wręcz przerysowany sposób niż w filmie. Bardziej pomocne było mi przy tej reklamie doświadczenie teatralne.

- Reklama przyniosła ci nagle ogromną popularność. Jak sobie z nią poradziłaś?
- Na samym początku było to trochę dziwne i szokujące uczucie. Miałam wrażenie, że ludzie patrzą nawet na to, co wkładam do koszyka w sklepie. I pewnie tak czasem było. Jakoś przez to nie potrafiłam się skupić na sobie i na tym, co mam do zrobienia. Ale potem mi przeszło i nauczyłam się tego.

- Rok po tym, jak zaczęłaś się pojawiać w spocie Playa, dostałaś główną rolę w filmie „Dzień dobry, kocham cię”. Reklama pomogła ci zaistnieć w kinie?
- Zdecydowanie. Dzięki tej reklamie ludzie mogli mnie dostrzec i poznać. Również reżyserzy i producenci, którzy proponowali mi później pracę. Reklama była moją trampoliną do sławy. Tę główną rolę w „Dzień dobry, kocham cię” dostałam bez castingu. Kiedy kręciłam ten film, byłam młodziutką i niedoświadczoną aktorką. To był mój kinowy debiut. Grałam tak, jak czułam. Reżyser Ryszard Zatorski dawał mi niewiele uwag, bo wszystko mu się podobało i właściwie nie wiedziałam czy to dobrze czy źle. (śmiech) Ale w tym naszym zawodzie jest tak, że jak się potem oglądamy na ekranie, to co chwilę myślimy: „O rany, przecież mogłam to zrobić inaczej!”. Przynajmniej ja tak mam, bo jestem bardzo krytyczna wobec siebie. Z drugiej strony nie ma co patrzeć wstecz. Był to mój pierwszy film, przepięknie go wspominam, byłam wtedy bardzo podekscytowana i przejęta.

- Po „Dzień dobry, kocham cię” posypały się kolejne komedie z twoim udziałem. Taki repertuar najbardziej odpowiada twojemu usposobieniu i temperamentowi?
- To prawda. Komedia pasuje do mojej osobowości. Z tym, że kiedy jest się aktorką, chciałoby się grać różne role i zmieniać się, bo wtedy czujemy się najbardziej spełnieni. Granie cały czas na jedną nutę może sprawiać, że ma się poczucie braku rozwoju. Z drugiej strony wielu młodych aktorów po studiach marzy, by dostać jakąkolwiek rolę. Nie ma więc co narzekać. Jestem więc bardzo wdzięczna za to, co mogłam zrobić do tej pory. Bo przecież był to też serial „W rytmie serca” czy telenowela „M jak miłość”, gdzie moje role nie były komediowe. Tam było raz wesoło, kiedy indziej smutno, raz komediowo, innym razem dramatycznie.

- Marzysz, żeby zadzwonił do ciebie z propozycją Smarzowski lub Szumowska?
- (śmiech) Marzę, żeby zagrać w jakimś filmie kostiumowym. Bo to jeszcze mi się nie zdarzyło. Z kolei wspólnie z moim mężem Rafałem bardzo byśmy chcieli zrealizować w Polsce filmowy musical. Dawno czegoś takiego u nas nie było. Nawet jeśli powstawało coś podobnego, były to raczej filmy muzyczne z piosenkami powplatanymi między kwestie mówione. A musical to jednak jest dialogowanie śpiewem. Chcielibyśmy, żeby powstała do takiego filmu specjalnie napisana muzyka. Coś takiego zrobił Hugh Jackman w Stanach, który wyprodukował i zagrał w filmie „Król rozrywki” i to był wielki hit. To zapewne bardzo odległe marzenie, ale mam nadzieję, że może kiedyś je zrealizujemy.

- Taki musical to by była dla was prawdziwa gratka.
- Rafał właściwie teraz gra wyłącznie w musicalach i to same główne role. Jest Bestią w „Pięknej i Bestii”, teraz dostał angaż do ogromnej produkcji, specjalnie stworzonej dla Polski na Broadwayu - „Małego księcia”. Wciela się tam w Pilota. Ja też gram w musicalach – w „Chicago” w Teatrze Variete w Krakowie. Kiedyś graliśmy tam razem z Rafałem w „Legalnej blondynce”. Świat musicalu – aktorstwa, śpiewu i tańca – to więc nasz świat. I dlatego chcielibyśmy go kiedyś przenieść do kina.

- W teatrze nadal grasz dramatyczne role?
- Tak. Choćby w „Do dwóch razy sztuka” w Teatrze Variete w Krakowie. To taka smutna komedia, w której gram we dwójkę z Michałem Staszczakiem. Cały drugi akt jest mocno dramatyczny. Nie gram więc tylko lekkich rzeczy, ale różne i cieszę się, że mogę się spełniać w teatrze. Kto chodzi do teatru, ma więc większe pojęcie o tym, co robię, niż ludzie, którzy znają mnie tylko z reklamy.

- Polscy reżyserzy i producenci filmowi nie lubią ryzykować i obsadzają aktorów po ich warunkach i po tym, co wcześniej zrobili. Trudno z tym walczyć?
- Trudno. Dlatego momentami może być to uciążliwe. Ja po tej nagonce na mnie miałam długą przerwę w kinie i telewizji. Ale cały czas grałam w teatrze. Na otwarcie Małej Sceny Teatru Komedia swoją premierę miał nawet mój spektakl muzyczny z piosenkami Kaliny Jędrusik. Cofamy się w nim do lat 60., kiedy to Kalina spełniała swoje marzenie i grała Holly Golightly w „Śniadaniu u Tiffany’ego” właśnie w Teatrze Komedia. Jak zareagowała wtedy publiczność? Jakie były recenzje? Czy szufladkowano wtedy aktorki? Na te pytania odpowiadam.

- Bardzo się zmieniła sytuacja polskich aktorek od tamtych czasów?
- Ta sytuacja w ogóle się nie zmieniła. Mało tego: doszedł internet i większa skala krytykanctwa, które teraz nazywa się hejtem. Ludzie są w sieci anonimowi i każdy chce się wypowiedzieć na każdy temat. Dlatego właściwie mamy teraz trudniej niż te pół wieku temu.

- Mówisz, że nagonka na ciebie sprawiła, że trochę się wycofałaś z kina i telewizji. Pomogło ci to spojrzeć na polski showbiznes z dystansu?
- Ja zawsze patrzyłam na showbiznes z dystansem, ale cała ta afera i to, jak media powielały kłamstwa na mój temat sprawiło, że wszystko to bardzo mnie zniesmaczyło. W efekcie przestałam ufać całemu temu show-biznesowi. Zawsze wiedziałam, że jestem w tym miejscu, w którym jestem, nie dlatego, że mam swoje 5 minut sławy, ale dlatego, że to moja praca i moja pasja. Tak zawsze podchodziłam do tego, co robię. W tym momencie jeszcze bardziej skupiłam się na swojej pracy i pasji, a jeszcze bardziej zniechęciłam się do tej całej otoczki medialnej, która składa się z samych kłamstw i wymysłów. Dzięki temu pozwoliłam sobie na asertywność wobec mediów. Ja zawsze ufałam ludziom i godziłam się na wszystkie wywiady, o które mnie proszono. Nikomu nie odmawiałam. A teraz pozwalam sobie nie rozmawiać z osobami, które nie czują pewnych granic, jeśli chodzi o zadawanie pytań lub z osobami, które tak kłamliwie o mnie piszą.

- Myślisz, że to dobra taktyka?
- Tak. Od jakiegoś czasu nie rozmawiam z pewnym portalem i wcale mi tego nie brakuje.

- Dzięki temu masz pewnie więcej czasu dla dzieci i męża. Rodzina jest dla ciebie ważna?
- Moja rodzina i moi przyjaciele są dla mnie najważniejsi. Kiedyś tylko miałam tak dużo pracy, że miałam dla nich mniej czasu niż teraz. Ta cała afera sprzed trzech lat tylko mi uświadomiła, że przede wszystkim powinnam się skupiać na tym, co blisko mnie.

- Twój mąż Rafał jest przede wszystkim wokalistą, a ty – przede wszystkim aktorką. Wymieniacie się doświadczeniami?
- Ciągle się to u nas miesza. Rafał śpiewa, ale w musicalach, są to więc aktorskie role teatralne. Ja z kolei występuję w teatrze, ale również śpiewam. Dajemy sobie jednak cały czas uwagi – i fajnie, że możemy też coś razem tworzyć.

- No właśnie: graliście razem w „Legalnej blondynce”, a niedawno wspólnie koncertowaliście. To miłe doświadczenia?
- No pewnie! Bardzo lubię pracować z Rafałem i myślę, że on ze mną też, bo my się po prostu bardzo cenimy. Poznaliśmy się podczas castingu do musicalu i chyba ciągle jesteśmy sobą nawzajem zafascynowani zawodowo.

- Kiedyś powiedziałaś w wywiadzie, że oboje jesteście wybuchowi. Jak sobie z tym radzicie?
- Jesteśmy wybuchowi, ale nie z racji zawodu, jaki wykonujemy, tylko mamy takie osobowości. Jeśli się kłócimy, to o jakieś kompletne pierdoły. Kiedy emocje opadają, uświadamiamy sobie, że to kompletnie idiotyczne. To chyba tylko kwestia nastroju. Przykład: jedziemy samochodem i ktoś Rafała wkurzył na drodze, jest więc zły. Wtedy ja mówię: „Po co ty się tak złościsz?”. A on do mnie: „Dlaczego ty nigdy nie stajesz po mojej stronie, tylko zawsze zwracasz mi uwagę?”. (śmiech) I wtedy pojawiają się głupie i niepotrzebne nerwy. U nas nie ma poważnych kłótni, tylko właśnie takie idiotyczne. (śmiech)

- Kiedy poprzednio rozmawialiśmy, twoja córka wyrywała się na scenę Teatru Variete. Dzisiaj Hania ma już 12 lat. Pójdzie w wasze ślady?
- Ona sama jeszcze tego nie wie. I mocno to podkreśla: „Mamo, ale ja nie wiem czy będę chciała zostać aktorką”. Wtedy ja odpowiadam: „Dobrze kochanie, będziesz robiła to, co będziesz chciała. A my jesteśmy od tego, by zapewnić ci rozwój”. Dlatego w tej chwili Hania chodzi na różne zajęcia – musicalowe czy akrobatyczne. Półtora roku temu zrezygnowaliśmy tylko ze szkoły muzycznej, bo jakoś niedobrze na nią to wpływało, stresowała się i nie miała do tego serca. Oczywiście to nie była łatwa decyzja, bo trwało to wiele miesięcy, ale poczuliśmy, że dobrze się stało, iż potrafiliśmy odpuścić, bo dzięki temu Hania poszła w zupełnie inną stronę. Sama zaczęła lgnąć do akrobatyki. Daliśmy jej więc przestrzeń na jej pasję. To też jest ważne. Trzeba po prostu słuchać dziecka i patrzeć w czym się dobrze czuje. Na razie więc nie wiadomo kim Hania będzie, ale na wybrane zajęcia chodzi i bardzo to lubi.

- A mały Heniu zaznacza swoją obecność?
- Oczywiście. Heniu we wrześniu kończy cztery latka i jest przesłodki. Jest ogromną moją radością. Przez ostatnie trzy lata, kiedy miałam naprawdę trudny okres pod względem psychicznym, on był moją wielką pociechą. Moim wszystkim. Cieszę się, że mogłam mu poświęcić więcej czasu, bo kiedy Hania była malutka, dopiero zaczęła się moja kariera i ona jeździła ze mną po teatrach i planach zdjęciowych. Teraz było trochę spokojniej i to był cudowny czas. I właściwie jest nadal. Korzystam z tego, że Henio jest słodziakiem i ciągle chce się tulić. Hania niestety już nie chce. (śmiech) „Mamo, daj spokój!” - mówi. Nie ma opcji. Korzystam więc z Henia i już się boję, co będzie jak on podrośnie. Do kogo będę się tulić?

- Zawsze Rafał będzie pod ręką.
- (śmiech) No właśnie. Przeleję wtedy na niego wszystkie swoje uczucia!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska