Jeśli religia miałaby być kolejnym przedmiotem dodatkowym do wyboru, obok choćby wiedzy o teatrze czy o muzyce, to problemu nie ma. Jeżeli jednak mamy egzamin dojrzałości traktować poważnie, to musiałby to być sprawdzian z wiedzy o religii, co nie znaczy, że tylko katolickiej. I tę wiedzę katecheci musieliby przez 12 lat edukacji dzieciom, a potem nastolatkom przekazywać. Bo przecież matura jest także formą rozliczenia nauczycieli, w tym katechetów, z tego co w głowach swych wychowanków pozostawili. Nauka religii rozpoczyna się już w przedszkolu i trwa aż po szkołę średnią, przez godzinę czy dwie w tygodniu. Po takiej edukacyjnej inwestycji nasza młodzież powinna posiąść wiedzę nie tylko w zakresie religijnego elementarza, ale sięgającą poziomu, który w tej dziedzinie odpowiada całkom w matematyce. Wynikać więc z tego powinno, że od młodych ludzi chcących swą dojrzałość dobrowolnie potwierdzić także egzaminem z religii powinno się wiele wymagać. Aby tak się stało, od przedszkola do liceum katecheci musieliby rzetelnie przekazywać wiedzę, a nie tylko umacniać w wierze. Czy nauczyciele religii, z których bardzo wielu to księża, są w stanie udźwignąć cieżar tak zakreślonego zadania? Choćby z takim skutkiem jak to robią matematycy czy poloniści? Bardzo wątpię.
Po ponad dwudziestu latach, jakie minęły od powrotu religii do szkół, widać wyraźnie, że także z punktu widzenia misji Kościoła była to decyzja nieszczęśliwa. Polskie społeczeństwo od lat powoli, ale konsekwentnie ochodzi od praktyk religijnych. Jedni wiarę prywatyzują, inni się od niej oddalają. Najmocniej to zjawisko następuje wśród ludzi młodych. Wiele takich decyzji jest skutkiem doświadczeń wyniesionych z lekcji religii.
Z wypowiedzi, jakich czasem udzielają w mediach zdesperowani katecheci, wynika, że prowadzenie lekcji religii bywa gehenną. Są przez uczniów lekceważeni, poniżani, spotykają się z ich agresją. To nie zawsze ich wina, bo młodzi ludzie, zwłaszcza w grupie, potrafią być okrutni. Tym chętniej myślącym nauka religii kojarzy się już coraz częściej z grą pozorów i hipokryzją.
A jednak biskupi chcą dalej brnąć w tym samym kierunku. Ich determinację można tłumaczyć np. wynagrodzeniami, jakie księża otrzymują od państwa za odgrywanie roli nauczycieli. To może i prostackie, ale czy tak odległe od prawdy?
Ale decydujący jest księży strach przed konfrontacją z dzisiejszym światem. Wiedzą, że aby na lekcje religii młodzież przychodziła z wewnętrznej potrzeby, ciakawości, musieliby je prowadzić zupełnie inaczej niż dotąd. Problem w tym, że w większości nie są do tego przygotowani, mentalnie i intelektualnie. Młodzież już nie przyjdzie do nich na religię do parafii. Trzeba więc wzmacniać parasol edukacyjnego przymusu. Pod nim jest sucho, bezpiecznie i nie trzeba walczyć o duszyczki.
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!