Ekolodzy walczący o likwidację transportu konnego na drodze do Morskiego Oka pokazali, że nie cofną się przed niczym, by tylko udowodnić swoje tezy o męczeniu koni przez górali. Ich „ekspertem” został właśnie pochodzący z Bukowiny Jan C. Ten były fiakier przed kamerami zaczął oskarżać swych dawnych kolegów i przekonywał, że ci przeciążają konie.
Tymczasem dla mieszkańców Podhala Jan C., jako „świadek koronny” animalsów, jest co najmniej mało wiarygodny. Górale pamiętają, że „skruszony fiakier” ma swoje za uszami.
Wiarygodność u źródła
Wyemitowany we wtorek przez telewizję TVN materiał o transporcie konnym na drodze do Morskiego Oka wywołał na Podhalu spore poruszenie. Co prawda pojawiające się w nim oskarżenia, że górale zmuszają konie do pracy ponad siłę, nie były niczym nowym, ale tym razem po raz pierwszy można było je usłyszeć nie z ust obrońców zwierząt, lecz... górala.
Jednym z głównych bohaterów reportażu „Superwizjera” był Jan C. z Głodowskiego Wierchu w Bukowinie. Ten do 2009 r. pracował na trasie do Morskiego Oka, ale stracił licencję, po tym jak zabrał na swój wóz zbyt dużo osób. Dziś twierdzi, że tego żałuje i nigdy by już tego nie powtórzył.
- Dla osób dalej pracujących na szlaku liczy się tylko kasa - mówił w telewizji Jan C. - A trasa ta jest bardzo ciężka. Gdy pierwszy raz tam jechałem, byłem pewien, że konie nie wyjadą - dodał.
Przyznał też, że gdy pracował, w sezonie zarabiał nawet 3 tys. zł dziennie.
Taśmy prawdy przed nami
Jak można wyczytać na internetowych forach obrońców zwierząt, te słowa to dopiero przedsmak tego, co „wychlapał” Jan C. Animalsi chwalą się, że kamera była u niego w domu aż 6 godzin i kolejne rewelacje opublikują już wkrótce.
- I to jest niewiarygodne - mówi Andrzej Mąka, prezes Stowarzyszenia Przewoźników do Morskiego Oka. - Jan C. to bowiem osoba całkowicie niewiarygodna po tym, co robił i mówił przez ostatnie lata. Dziennikarze nie powinni go słuchać - dodaje.
Zdaniem pozostałych fiakrów winę za podstawienie TVN takiego eksperta ponoszą organizacje prozwierzęce. - Oni wiedzą, kim jest C., a mimo to im to nie przeszkadza. Animalsi podpisali cyrograf z diabłem, by tylko udowodnić swoje kłamstwa - mówią górale.
Kartotekę ma długą jak...
Jan C. to w Bukowinie dobrze znana postać. Od 2011 roku „Gazeta Krakowska” pisała o nim, gdy stracił licencję fiakra, bił żonę i wyrzucił ją przez okno, wszczynał awantury z sąsiadami (mają konflikt o drogę), zaatakował policję pięściami (a jego syn chwycił nawet za nóż), groził śmiercią prokuratorom i sędziom, a także urządził sobie po ulicach Bukowiny rajd samochodowy, będąc pod wpływem alkoholu.
Awantury z sąsiadami przybrały ostatecznie tak gwałtowny obrót, że w maju 2011 r., gdy pies „skruszonego” dziś fiakra pogryzł zaledwie 2-letnie dziecko jego wrogów, Jan C. powiedział oficjalne dziennikarzom, że wypadek to kara, jaką Bóg zesłał na sąsiadów. W tym samym wywiadzie C. przedstawił się też jako „najtwardszy góral na Podhalu”.
Po kilkudziesięciu kolejnych awanturach, w 2012 r. trafił wreszcie do więzienia. Skazano go na 14 miesięcy pobytu za kratami. Wyrok wraz z nim usłyszał też syn Bartłomiej C., ale jemu odsiadkę warunkowo zawieszono. Wówczas to młodszy z mężczyzn stał się bardziej „impulsywny”. We wrześniu 2012 r. pomalował swoje kozy i owce farbą, tak by przypominały policyjne radiowozy. Zdjęcia „dzieła” umieścił w sieci. Gdy zobaczyła je prezes Tatrzańskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, Beata Czerska, na naszych łamach zapowiedziała, że odda sprawę do sądu, bo jej zdaniem Bartłomiej C. męczył zwierzaki.
On sam stoi po stronie górali. Dowiódł tego choćby w listopadzie 2014 r., gdy miała miejsce awantura między fiakrami a animalsami, którzy zablokowali szlak dla fasiągów. Pomagał wtedy przeprowadzić wóz z turystami przez grupę pikietujących obrońców praw zwierząt.
To jest nagłe nawrócenie?
Wygląda więc na to, że 4 lata temu Jan i Bartłomiej C. byli dla animalsów typowym przykładem złych górali, a dziś przynajmniej ojciec jest ich bohaterem. Ta sama Beata Czerska, która w 2011 roku cieszyła się, że do więzienia idzie jeden z fiakrów z Morskiego Oka (są na to cytaty na forach internetowych - przyp. red.), dziś mówi, że dla niej Jan C. to dobry gospodarz.
- Spędziłam z panam Janem na rozmowach o koniach z Morskiego Oka wiele godzin - mówi Czerska. - Wiem, że jego problemy z sąsiadami wynikają ze sporu o drogę, która przebiega po jego ziemi. On pracował w Morskim Oku jako wozak i dlatego postanowił mi o tym opowiedzieć - dodaje Czerska.
A w mailu, jaki przysłała do redakcji, wylicza też, że Jan C. jest honornym człowiekiem. Kobieta zachwala też jego stajnię, która jest prowadzona „w prawdziwie europejskim stylu”.
Czerska dodaje też, że wybaczyła synowi Jana C. malowanie kóz farbą, bo to było „nieszkodliwe” dla ich skóry. Zapewnia też, że bukowianowi trzeba wybaczyć dawne grzechy, gdyż mówi prawdę, a „prawda zwycięży”.
Mniej górnolotnie o Janie C. wypowiada się natomiast Anna Plaszczyk, walcząca o prawa koni aktywistka fundacji Viva.
- Cieszę się, że ktoś w końcu zdecydował się przerwać zmowę milczenia i wpuścić nieco światła do tej komórki z tajemnicami na temat transportu do Morskiego Oka - mówi pani Anna. - Dzięki temu opinia publiczna będzie miała szansę skonfrontować fakty i mity na ten temat. To, że pan Jan był częścią tego biznesu, obciąża jego, a nie moje sumienie.
Zrobił to z czystej zemsty?
W środę nie udało nam się porozmawiać z Janem C. (nie było go w domu i nie oddzwonił do redakcji, mimo iż prosiliśmy o to jego syna). Górale z Bukowiny twierdzą, że jego „nawrócenie” nie ma jednak nic wspólnego ze skruchą. - Jan C. współpracuje z animalsami, bo w ten sposób odgrywa się za to, że nie może ponownie pracować i zarabiać na drodze do Morskiego Oka - mówią bukowianie. - Już od dawna odgrażał się, że jeśli nie dostanie możliwości pracy w Tatrach, to zadba, by nikt tam nie pracował. Prawdziwość ich słów wydaje się potwierdzać zdarzenie ze środy.
W dzień po publikacji TVN-u „twardy góral” pojawił się w Urzędzie Gminy Bukowina Tatrzańska. Zrobił tu awanturę.
- Przyszedł z wnioskiem o wydanie licencji na przewozy - mówi wójt Stanisław Łukaszczyk. - Powiedziałem mu, że nie tylko ja o tym decyduję i że skontaktuję się w tej sprawie z dyrektorem Tatrzańskiego Parku Narodowego. W odpowiedzi usłyszałem wyzwiska i groźby - dodaje wójt.
Nawet Anna Plaszczyk przyznała „Gazecie Krakowskiej”, że wie, iż Jan C. przyszedł do nich po tym, jak odmówiono mu przyznania nie jednej, ale aż pięciu licencji, jakich zażądał.