https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Gdyby nie "śmieciarze", życie w Krakowie byłoby męką

Marek Lubaś-Harny
Miejsca na wysypisku w Baryczy jest jeszcze tylko na siedem lat
Miejsca na wysypisku w Baryczy jest jeszcze tylko na siedem lat Andrzej Banaś
Są jak miejskie mrówki, pracowicie czyszczące teren. Gdyby nie oni życie w mieście po tygodniu stałoby się nie do zniesienia. Ale gdzieś w podświadomości "śmieciarze" nadal kojarzą nam się z brudnymi i niezbyt przyjemnie pachnącymi panami, buszującymi po kubłach.

Kiedyś rodzice straszyli dzieci: "Jak się nie będziesz uczył, to pójdziesz śmieci zbierać". Zawód "śmieciarza" był w pogardzie. Przyznaje to nawet dzisiejszy wiceprezes krakowskiego MPO Tadeusz Król:
- Rzeczywiście, w latach 70., kiedy mój syn chodził do podstawówki na Kurdwanowie, wstydził się przyznawać, że tata pracuje w przedsiębiorstwie oczyszczania miasta.

A przecież, gdyby nie ludzie z MPO, a dziś także z innych, prywatnych firm, zajmujących się, mówiąc trywialnie, wywozem śmieci, życie w mieście już po tygodniu stałoby się nie do zniesienia. Gdzieś w podświadomości "śmieciarze" kojarzą nam się jednak z brudnymi i niezbyt przyjemnie pachnącymi panami, buszującymi po kubłach. Trzeba dopiero wizyty w bazie przy ulicy Nowohuckiej czy na składowisku w Baryczy, żeby zmienić poglądy o sto osiemdziesiąt stopni.

Wstydliwa sprawa

Powiedzmy od razu, że takie opinie panują głównie wśród osób, które mają raczej blade pojęcie o sprawie. Mało kto wie, że MPO w roku 2006 obchodziło stulecie swej działalności, jest więc jednym z najstarszych bez przerwy działających przedsiębiorstw w Krakowie. Oczywiście, bywały okresy lepsze i gorsze. Na przykład po ostatniej wojnie, rozszabrowany przez Niemców zakład został właściwie bez sprzętu, jakiego dorobił się w latach międzywojennych. Trzeba było na powrót, jak za nieboszczki Austrii, przeprosić się z końmi i furmankami, na które ładowało się śmieci łopatami. A kiedy pojawiły się pierwsze samochody "z demobilu", z braku benzyny jeździły na holzgaz, czyli gaz drzewny (kto jeszcze pamięta takie paliwo?).

Może właśnie w tamtych, pionierskich czasach utrwaliły się stereotypy, że praca w MPO jest ciężka fizycznie, brudna, śmierdząca i nieprzynosząca chluby. Bo 30 lat później była już w całkiem wysokiej cenie, nawet na tle takich potentatów, jak ówczesna Huta im. Lenina.

Starsi pracownicy pamiętają, że w latach 70. i 80. zeszłego wieku MPO miało ten plus, iż skierowania do szkoły wieczorowej dawali tu od ręki, a nie po roku, jak w Hucie, Solvayu, Kablu, czy innych krakowskich zakładach. Kto więc chciał się dalej uczyć - ten, przychodząc do MPO, od razu był do przodu. Przedsiębiorstwo miało też wówczas umowy z dziennymi szkołami zawodowymi. Uczniowie trafiali tu na praktyki, a po ich ukończeniu co roku kilku zostawało. Zdarzało się, że i kilkunastu.

A jednak, choć zatrudnieni doceniali już swoje miejsce pracy, to jednak w kontaktach z obcymi wciąż była to sprawa nieco krępująca i wstydliwa.

Obecny prezes MPO Henryk Kultys zauważa:
- Dziś już postrzeganie naszego zawodu wyraźnie się zmienia. Coraz mniej przychodzi ludzi nie tylko z przymusu, ale nawet z przypadku. A jeśli się zdarzają, ja sam im mówię: Jeśli się wstydzisz, lepiej będzie i dla ciebie, i dla nas, jeśli sobie poszukasz innej roboty.
Szok transformacji

Prawdziwą rewolucję przeżyli na początku lat 90. Nagle MPO stało się spółką. To oznaczało, że trzeba było na siebie zarobić, a monopol się skończył. Wywózką śmieci zajmowało się coraz więcej firm, część klientów odeszła. Aby istnieć na rynku i przetrwać, musieli być konkurencyjni. Mimo że pozostali firmą miejską, od tej pory o żadnej taryfie ulgowej mowy nie było. Także do miejskich przetargów stawali na równych prawach z innymi. Zaczęło się ostre cięcie kosztów, zatrudnienie spadło o prawie połowę. Byli i tacy, którzy prorokowali, że w nowych czasach taki twór nie ma szans na przetrwanie.

- W początkach, uratowanie firmy potraktowaliśmy trochę jak misję - mówi Henryk Kultys, który prezesem został właśnie wtedy, z konkursu. - Walczyliśmy przede wszystkim o to, żeby starzy pracownicy nie zostali na lodzie. Bo co miałby zrobić pięćdziesięciolatek, który całe aktywne życie przepracował w MPO?

- Kiedyś MPO było w pewnym sensie przedsiębiorstwem rodzinnym - wyjaśnia Tadeusz Król, który wówczas został wiceprezesem. - Ludzie pracowali tu z pokolenia na pokolenie. Niektórzy w ogóle innego życia nie znali. Gdyby firma padła, kto by ich wziął?

Wbrew czarnym przepowiedniom, MPO nie tylko nie upadło, ale po kilku chudszych latach zaczęło odzyskiwać utraconych wcześniej klientów.

- Można powiedzieć, że to wolny rynek nas wybrał, ludzie zagłosowali na nas własnymi pieniędzmi - mówi prezes Kultys. - Dziś to my jesteśmy regulatorem rynku, a Kraków ma jedne z najniższych cen wywozu śmieci w Polsce.

Wymieniła się także załoga.

- Dawno minęły czasy, kiedy do pracy w MPO wystarczyła umiejętność machania łopatą - dodaje wiceprezes Król. - Dziś wielu nowych pracowników to ludzie po maturze. Niektórzy rozpoczęli już studia, inni u nas zaczynają studiować.

- Firma ma z tego same korzyści - zapewnia Kultys. - Zmieniają się technologie, pojawiły się skomplikowane urządzenia, komputery. Ale nie tylko o to chodzi. Pracownicy po maturze mają też lepszy kontakt z klientami. Trzeba pamiętać, że wielu z nich wykonuje swoją pracę na oczach całego miasta. Jeśli w fabryce ktoś pracuje źle, zachowuje się po chamsku czy wypije, widzi to tylko najbliższe otoczenie. Gdyby upił się pracownik MPO, zobaczyliby go wszyscy.
Śmieciowa góra

Przed dwudziestu laty wysypisko w Baryczy miało złą sławę. Bardzo złą. Cuchnęło na kilometry, zatruwając życie okolicznym mieszkańcom do tego stopnia, że w końcu zawiązali komitet protestacyjny i zagrodzili drogę śmieciarkom. Ale można też powiedzieć, że lokalizacja składowiska odpadów właśnie tu, na peryferiach pomiędzy Krakowem i Wieliczką, dla większości krakowian okazała się zbawienna. Ocalał dzięki temu m.in. Zakrzówek. Czy potrafimy sobie dziś wyobrazić, że to malownicze jeziorko wraz z otaczającymi je skałami i zieloną otuliną, o której zachowanie walczą ekolodzy, mogło od dawna być dziurą pełną odpadków?

Bunt mieszkańców Baryczy miał błogosławione konsekwencje. Dziś miejskie składowisko w niczym nie przypomina osypującej się góry śmieci, po której wędrowali dzicy zbieracze. Na dużej jego części zieleni się trawa, teraz nieco przyprószona świeżym śniegiem. Z trawnika wyrastają żółte studzienki. To otwory odprowadzające tworzący się w głębi hałdy biogaz. Produkuje się z niego ciepło i energię elektryczną. Tylko, czy to się opłaca?

- Oczywiście - zapewnia zastępca kierownika składowiska Rafał Korbut. - Nie tylko opłaca się w sensie ekonomicznym, także wychodzi naprzeciw dyrektywie europejskiej w sprawie promowania odnawialnych źródeł energii.

Europeizacja wysypiska zmieniła też zasadniczo warunki pracy zatrudnionych tu ludzi. Dawno zniknęli stąd dzicy zbieracze, którzy na własną rękę wygrzebywali ze stosów śmieci wszystko, co dało się sprzedać.

- Także wówczas potoczna opinia o nich była bardzo krzywdząca - mówi inżynier Korbut. - Wbrew temu, co mówiono, nie byli to ludzie z marginesu, którzy chcieli zarobić głównie na alkohol. Chwytali się tego zajęcia głównie z przyczyn losowych. Ktoś stracił pracę, a rodzinę trzeba było nakarmić.

Zamiast sprowadzać na nich policję, spróbowano zbieractwo ucywilizować. Łowcy surowców wtórnych otrzymali instruktaż BHP, identyfikatory i pomarańczowe kamizelki.

Niestety, mimo tych zabezpieczeń, kilka lat temu zdarzył się wypadek. Jeden ze zbieraczy nie ubrał kamizelki, prawdopodobnie zasłabł i został przysypany śmieciami. To zadecydowało o ostatecznej likwidacji wysypiskowego zbieractwa.

Zbieraczy jednak i teraz nie pozostawiono własnemu losowi. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności niewiele wcześniej otwarta została w Baryczy sortownia odpadów.

- Wszyscy, którzy wyrazili taką chęć, zostali przeszkoleni i zatrudnieni w sortowni - mówi wiceprezes Król. - Kilku z nich pracuje tam do dziś i jesteśmy z nich bardzo zadowoleni.
Tylko bez twarzy!

Sortowanie odpadów to w Krakowie wciąż temat nowy, a wielu mieszkańców podchodzi do niego z pewną nieufnością. Krążą pogłoski, że specjalne pojemniki to pic na wodę, bo wszystko i tak trafia w efekcie na wspólną kupę.

- Ja wiem, wielu zarzeka się nawet, że widziało to na własne oczy. Ale to nonsens - zapewnia prezes Kultys. - Surowce wtórne na żadną kupę nie trafiają. W masie śmieci jedna czwarta to surowce zbywalne. Dlaczego mielibyśmy się pozbawiać dodatkowego dochodu? Czy po to zbudowaliśmy sortownię?

Rzeczywiście, sortownia w Baryczy pracuje pełną parą. Widać, że system działa, wywrotki dowożą surowiec niemal bez przerwy. Prawdziwym zaskoczeniem okazują się jednak warunki pracy sortowaczy. Fakt, przy taśmie trzeba całą dniówkę przestać na nogach. Ale jeśli tak wygląda praca "śmieciarzy", to chyba niejeden chętnie by się z nimi zamienił. Jest ciepło, wentylacja działa sprawnie, nawet muzyka umila pracę. Najlepszym dowodem, że sortowanie nie wydaje się zajęciem zbyt ciężkim fizycznie, jest spory procent pań przy taśmie.

Tylko fotografować się nie chcą. Choć urody nie brakuje.
- Tylko bez twarzy, bez twarzy! - protestują energicznie.

Tak, to fakt. Pracownicy składowiska nie chcą ujawniać swoich nazwisk ani fotografować się. Nawet przy komputerze, sterującym pracą urządzeń sortowni. Czyżby więc, mimo wszystko, wciąż było to zajęcie nieco wstydliwe?

- My tak nie myślimy - protestuje energicznie jedna z pracownic. - Ale, wie pan, złośliwych ludzi nie brakuje.

Załoga sortowni jest przeważnie nowa. Zmiany, jakie tu zaszły, w pełni potrafią docenić tylko ci, którzy pamiętają czasy dzikiego zbieractwa. Zwłaszcza zimą, kiedy po wysypisku hula lodowaty wiatr i tylko chmary wrzaskliwych mew i gawronów uganiają się na nim. Ale czy przypadkiem dawniej nie dali rady przez dzień wyciągnąć więcej?

- Trudno te czasy porównywać - mówi Rafał Korbut. - Mamy kryzys, surowce wtórne trudniej sprzedać, ich ceny bardzo spadły. Dziś więc na pewno bardziej opłaca się pracować w ogrzanym pomieszczeniu i mieć co miesiąc zagwarantowaną wypłatę.

Kwestia kultury

Miejsca na wysypisku w Baryczy jest jeszcze tylko na siedem lat. Spalanie śmieci czeka więc Kraków nieuchronnie. Co jednak wcale nie znaczy, że MPO i jego ludzie przestaną być potrzebni. Co roku produkujemy o 2 procent śmieci więcej. Wagowo, bo objętościowo wypadnie jeszcze więcej. Powinniśmy coraz mniej z nich wyrzucać, coraz więcej odzyskiwać. W sortowniach pracy na pewno więc nie zabraknie. Już niebawem w bazie przy Nowohuckiej ruszy rozbieralnia odpadów, które produkuje nowoczesność. Wreszcie będzie gdzie legalnie wyrzucić pralkę, lodówkę, telewizor czy komputer.

Tylko czy wtedy skończymy z wyrzucaniem nielegalnym? Ba! Do tego chyba jeszcze daleko. Wystarczy się przejechać przez podmiejskie laski i nieużytki, pospacerować nad Wisłą czy zejść nad zalew na Zakrzówku (choć to niby nielegalne), by przekonać się, że wciąż jesteśmy społeczeństwem brudasów. Wcale nie jest trudno zauważyć, że tu ktoś wysypał nielegalnie ciężarówkę gruzu, tam wyrzucił po ciemku ze swego wypasionego miniwana kilka worków ze śmieciami, a ówdzie plażowicze zostawili po sobie stosy petów i puszek po piwie.

Prezes Henryk Kultys podchodzi do tego z siłą spokoju.
- W ciągu jednego pokolenia zmienił się całkowicie model konsupcji. Ostatnio nastąpiła eksplozja plastików i innych opakowań. A nawyki ludzkie tak błyskawicznie się nie zmieniają. Drugi powód według mnie jest taki, że społeczeństwo w całości jest wciąż niezbyt zamożne. Mamy wiele innych wydatków, więc na śmieci żal pieniędzy. Segregacja jest trudna, a kiedy ktoś sobie policzy, ile może na niej zaoszczędzić, to mu wyjdzie, że się nie opłaci. Trzeba go więc przekonać, że to kwestia nie tylko pieniędzy, ale kultury życia. A to z całą pewnością musi trochę potrwać.

Wybrane dla Ciebie

Wzmocniona ochrona w UMK. Następne będą szkoły i szpitale?

Wzmocniona ochrona w UMK. Następne będą szkoły i szpitale?

Za duże na MŚP, za małe na korporację. Unia stworzy nową kategorię firm

Za duże na MŚP, za małe na korporację. Unia stworzy nową kategorię firm

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska