Pani Maria, pytana o, to kiedy i jak to wszystko się zaczęło, mówi ze śmiechem: w dzieciństwie się zaczęło!
- Samochodów nie było prawie wcale. Autobusów też nie za wiele – zaczyna. - Więc do szkoły na piechotę dwa kilometry trzeba było maszerować. Do kościoła tak samo. A gdy chciałam odwiedzić babcię, to osiem jak nic trzeba było truchtać – dodaje.
A na poważnie – miłość do gór, taką prawdziwą, która do dzisiaj procentuje, zaszczepił w niej profesor od języka niemieckiego w Technikum Ekonomicznym w Gorlicach, który zabierał młodzież choćby na bieszczadzkie wyprawy. Wspomnienia z tych eskapad pozostają w jej pamięci z racji choćby tego, że wtedy wszystko, co było potrzebne na tygodniową wyprawę, nie wyłączając butli z gazem, nosiło się na plecach. To można powiedzieć, była pierwsza fala chodzenia po górach. Kolejna przyszła, gdy zaczęła pracować.
- Żeby złapać oddech po tygodniu za biurkiem, dać emocjom upust i naładować akumulatory przed kolejnym, zaczęłam wyjeżdżać na jednodniowe wycieczki z PTTK-iem. Mimo fizycznego zmęczenia po powrocie poniedziałkowe poranki były znacznie bardziej energiczne. Tak mi się to spodobało, że w zasadzie nie było weekendu bez wyjścia w góry. Podobnie było z urlopami i jesienią. Żeby przedłużyć sobie lato, wędrowałam jeszcze w październiku i listopadzie – wspomina.
Kiedy, jak nie na emeryturze?
Do listy zaliczonych górskich szczytów, dołączyły odwiedzone przez nią kraje. A jest ich blisko setka. Rozsypanych, jak kula ziemska wielka. Od Australii po obie Ameryki. Na koncie ma więc przejazd koleją transsyberyjską, wizytę w Pekinie. Stanęła na brzegu jeziora Bajkał, stała okrakiem (dosłownie) między Europą a Azją, poczuła smak piasku na Gobi i już wie, czym różni się od tego z Sahary i Atakamy. Swoją pinezkę na mapie może przypiąć w Birmie, Kambodży i Laosie. W Europie nie była tylko w trzech państwach, ale rzecz jest do nadrobienia. I to raczej w bliższej, niż dalszej przyszłości.
- W pociągu kolei transsyberyjskiej stał wielki samowar z gorącą wodą, z którego można było zalać sobie herbatę, a na postojach przychodzili handlarze z futrami i jedwabiem – wspomina. - Ciągle żywe są we mnie wspomnienia z pobytu w Australii i Nowej Zelandii. I jeśli miałabym komuś coś doradzić, to powiem jedno – dalekie kraje zwiedzajcie, gdy jesteście młodzi. Bo później coraz trudniej znosi się kilkadziesiąt godzin w podróży – mówi zupełnie poważnie.
Po chwili już z nieco tajemniczym uśmiechem dorzuca do tej wyliczanki lot do Stanów Zjednoczonych z jednym z pielgrzymkowych biur podróży. Mocno wryty w przeszłość przez brak znajomości języka angielskiego. Opiekunem grupy był duchowny, który bardzo starał się pomóc w załatwieniu wszystkich spraw związanych z podróżą. Chodziło między innymi o jeden z formularzy.
- Wypełnił go dla siebie, po czym polecił, byśmy wzorując się na nim, uzupełnili swoje. O ile wpisaniem poprawnej daty urodzenia nikt nie miał problemu, to z kolejnymi rubryczkami było gorzej. Po prostu powielaliśmy, co napisał. Zdziwienie później było wielkie, bo wedle naszych deklaracji, do Stanów Zjednoczonych przyleciała ekipa duchownych, zarówno mężczyzn jak i kobiet – opowiada z uśmiechem.
Wtedy postanowiła, że nauczy się języka. Może nie biegle w mowie i piśmie, ale przynajmniej na tyle, by zapytać o drogę, zrobić zakupy, porozumieć się na lotnisku czy w pociągu.
- Zaraz po powrocie do Gorlic, zapisałam się na kurs – zdradza. - I teraz już nie muszę się martwić, jak gdzieś trafić – dodaje z dumą.
Koree zamieniła na Korony. Od razu kilka
Z dużych niezrealizowanych planów ma dwie Koree - Północną i Południową. Wyjazdy nie udały się między innymi przez pandemię i pozamykane granice. Ale nie ma tego złego, co dobrych skutków nie ma, bo wyjazd w bądź co bądź niebezpieczny rejon świata, zamieniła na Korony. I to od razu kilka – między innymi Gór Polski (w sumie czterokrotnie), Beskidu Niskiego, Sądeckiego, Bieszczad. I jeszcze Główny Szlak Sudecki, który liczy 444 kilometry, a który pokonała samotnie w 18 dni. Zdobyła dzięki temu diamentową odznakę. Tatr również nie mija, a wejście na najwyższe w nich wierzchołki, też ma zaliczone. Kolejne są w planach. W nogach ma polską wersję Drogi św. Jakuba, czyli trasę z Medyki do Zgorzelca o długości ponad 900 kilometrów. Sporo dalej, niż trasa samochodowa czy kolejowa, ale przecież trzeba wziąć poprawkę, że trasa nie wiedzie autostradą ani głównymi drogami, tylko tymi zdecydowanie bardziej bocznymi. A te jak wiadomo, bywają kręte. Postanowiła sobie, że na siedemdziesiąte urodziny wejdzie na 70 szczytów.
- Przeszłam też całe wybrzeże Od Świnoujścia do Piasków pod rosyjską granicą. Ponad pięćset kilometrów plażami, po piachu – mówi z dumą. - Trudno się po nich chodzi – podsumowuje.
Listę zaliczonych tras można byłoby wydłużać w zasadzie bez końca. Bo pani Maria, to typ, któremu obca jest stabilizacja. Poza tym wyznaje zasadę, że dom ma służyć jej, a nie na odwrót, więc nawet jeśli tu i ówdzie zbierze się trochę więcej kurzu, świat się nie zawali. Bo świat wciąż stoi przed nią otworem.
