https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Indianie z Limanowej

Stanisław Śmierciak
Wódz plemienia Wron nigdy wcześniej nie widział tak solidnego płótna i tak pięknych malunków. - Kto zrobił to tipi? - zapytał. - Pewnie Żółte Nogawice? A może Orle Pióro? - Nie. - odpowiedział ktoś z tłumu. - To dzieło Krzysztofa Kolby, górala z Limanowej. - Bladej twarzy? - zasępił się wódz. - Powiedzcie mu, że chcę 40 takich samych! To mogło wyglądać właśnie tak. O tym, jak tipi z Podhala zawędrowało do Indian - pisze Katarzyna Janiszewska

Krzysztof Kolba, zwany "Żuczkiem", nie przypomina Indianina. Przynajmniej odkąd ściął zapuszczane od matury włosy. Na co dzień nie nosi pióropusza, ale w chłodniejsze wieczory ubiera indiański płaszcz z koca. Za to gdyby mógł, zamiast spodni chętnie nosiłby przepaskę na biodrach, bo ta nie krępuje ruchów. Razem z żoną Sabiną i dwoma synami (starszy Hubert już uczy się strzelać z łuku, a niedługo opanuje sztukę rzucania tomahawkiem) mieszkają w małej wiosce pod Limanową, w domu z filarkami i ogromnym, prawie pustym salonem. Nie ma w nim mebli, bo musi być miejsce, żeby rozłożyć i pomalować... indiańskie namioty.

Firma Krzysztofa Kolby jest najbardziej liczącym się producentem tipi w Europie. Co roku sprzedaje ich ponad 400. Jeśli chodzi o jakość wykonania, nie ma sobie równych. Zamówienia przychodzą z całego świata: z Izraela, Arabii Saudyjskiej, Sardynii, Węgier, Francji, Norwegii, Belgii, Słowenii. Tipi od górala z Limanowej kupują nawet Indianie z Ameryki!

- Robię lepsze tipi niż na preriach Montany - śmieje się Kolba. - Do wszystkiego doszliśmy z żoną metodą prób i błędów. Przez lata wypracowywaliśmy patenty: jaką maszyną szyć, jakich nici używać, skąd brać najlepsze płótno. Potrafimy zrobić solidne, trwałe tipi, bo wszystko przetestowaliśmy na własnej skórze. Siedzieliśmy w namiocie, a do środka padał deszcz i już wiedzieliśmy, że trzeba zmienić ułożenie klap, doszyć taśmy wzmacniające.

Zaczęło się niepozornie. Krzysztof Kolba jako mały chłopiec bardzo lubił przyglądać się pracy swojej mamy, krawcowej. Któregoś dnia poprosił, aby uszyła mu koszulę, a ona zaproponowała, by zrobił to sam. Miał nietypowe jak na chłopca zainteresowania. Fascynowało go rękodzieło, uwielbiał poezję. No i oczywiście, jak każdy chłopiec marzył, by być Indianinem. Kiedy z kolegami biegał po lesie, oni byli kowbojami, a on zawsze należał do "czerwonoskórych".

W liceum poznał Sabinę. Ona też miała artystyczne zacięcie: malowała obrazy, robiła grafiki. Razem poszli na studia do Krakowa. Dostali się na pedagogikę specjalną na Akademii Pedagogicznej. Indiańskie fascynacje z dzieciństwa osłabły, jednak zostawiły ślad.

W 1993 r. pojechali na pielgrzymkę do Wołczyna. Zainteresowała ich, bo miała indiański charakter. - Zobaczyliśmy człowieka w pięknie wyszywanych mokasynach i to nas urzekło - wspomina Krzysztof Kolba. - Te wszystkie ozdoby z koralików, bransoletki. Zamarzyliśmy, by wrócić do robienia artystycznych rzeczy.

Zaczęli zbierać wszystko na temat Indian. Dowiedzieli się, że istnieje Polski Ruch Przyjaciół Indian, który organizuje zloty. Aby dobrze wypaść, musieli mieć odpowiedni strój. Ze skórą na mokasyny nie było kłopotu. Po sukno na leginy (indiańskie spodnie) jeździli do Łodzi. Największy problem mieli z koralikami.

- Te w polskich pasmanteriach były drogie i nierówne jak diabli - opowiada Kolba. - Dowiedziałem się, że w Czechach jest fabryka koralików. To była wielka wyprawa, ale opłaciło się. Przywiozłem ich z 10 kilo. Kształt, kolor miały idealne!
Później już poszło z górki. Jest rok 1995, jubileuszowy zlot w Chodzieży. Ogromna łąka, a na niej 130 tipi. Krzysztof i Sabina stoją i patrzą oniemiali.

- Weszliśmy w ten krąg i poczuliśmy niesamowitą atmosferę. Całą noc spędziliśmy, siedząc przy ognisku i rozmawiając. Dym unosił się do góry, było ciepło, przytulnie. Zamarzyliśmy, by mieć własne tipi. Ktoś akurat miał do sprzedania. Pamiętam, że kosztowało 600 zł. Kupa pieniędzy, cała miesięczna wypłata. Pochodzę z rodziny, w której się nie przelewało. Na studiach musieliśmy szukać dorywczej pracy. Jakimś cudem udało się nam uzbierać tę kwotę.

- I ty nie pamiętasz jakim? - śmieje się Sabina Kolba. - Sprzedaliśmy działkę od rodziców. Wtedy ziemia kosztowała grosze. Jak przeliczyłam, ile dziś moglibyśmy za nią dostać, złapałam się za głowę. Jednak patrząc na to, co robimy teraz, to była dobra inwestycja - ocenia.
Jeszcze na studiach "Żuczkowi" udało się zdobyć ze Stanów książkę z wykrojem tipi. W akademiku mieszkał z chłopakiem, który studiował fizykę, a przy okazji robił indiańskie fajki. Razem przekartkowali podręcznik i stwierdzili: to nie może być trudne. Kolba pomyślał: warto spróbować. Amerykańskie wzory podane w calach i stopach przeliczył na polskie miary kolega fizyk. W zamian za pomoc Kolbowie uszyli mu tipi.

- Szyliśmy w akademiku, płótna rozkładaliśmy w korytarzu na podłodze, między windą a schodami - opowiada Sabina. - Ludzie się zastanawiali: co to jest? Spadochron? Żagiel? Zeszło nam z tym tydzień. Dziś dajemy radę w 40 minut, choć to już rekord Guinessa - śmieje się.
Na kolejnym zlocie wszyscy pytali: skąd macie takie świetne tipi? Coraz to nowi znajomi prosili, aby i dla nich uszyli. Cały czas zgłaszali się następni. Ale to jeszcze nie był wielki biznes. Sabina poszła do pracy w szkole. Krzysztof zatrudnił się w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu jako informatyk. Po roku przyszło pierwsze duże zamówienie. Szwedzi życzyli sobie 10 tipi. Chcąc nie chcąc, Krzysztof Kolba musiał założyć firmę. "Hau Kola" - bo tak się nazywa - znaczy: witaj przyjacielu.

- To był trudny okres - wspomina. - Od rana pracowałem. Wieczorami szyłem. Sam prowadziłem księgowość. W weekendy jeździliśmy po festynach w całej Polsce, z artystycznymi przedstawieniami. Jeszcze wtedy kurczowo trzymałem się pracy. Wydawało mi się, że uda się to pogodzić, że sam wszystko zrobię.
Tym bardziej że rodzina mogłaby nie zrozumieć porzucenia solidnej pracy dla hobby. W końcu górale to ludzie pragmatyczni.

- Na początku teść kręcił głową i mówił: wziąłbyś się do porządnej roboty, a nie ciągle te twoje głupoty! I kto to kupi! Był sceptyczny, lecz nie robił przeszkód. Teściowa nam pomagała.
- Trochę się obawiałam, czy zięć pospłaca wszystkie kredyty, które nabrał, jak mu to indiaństwo nie pójdzie - przyznaje dzisiaj Joanna Joniec. - Ale widzę, że dobrze sobie radzą. Niech młodzi robią, co chcą.
No i przyszedł moment, kiedy już nie było wyjścia. Z Niemiec dostali zamówienie na 30 tipi. Kolba zrezygnował z pracy, akurat kiedy kupili dom i wzięli ogromny kredyt hipoteczny.

- Sabina zawsze pobłażliwym okiem patrzyła na moje szaleństwa - opowiada. - Miałem rozterki, czy nie wrócić na uczelnię. Zwłaszcza gdy uzmysłowiłem sobie, że aby utrzymać rodzinę, muszę zarabiać 4 tys. zł. Zima to martwy sezon. Przez dwa miesiące nie mieliśmy zleceń. Zaczęło się robić nerwowo. Aż tu bam! Kontrakt ze Słowacji na 130 tys. euro!

Zleceniodawca był wymagający. Właściciel pięciogwiazdkowych hoteli i basenów chciał czegoś dzikiego i klimatycznego, co przyciągnie ludzi. I jednocześnie ekskluzywnego. Miały być drewniane podłogi, zamiast skór na trawie, szafeczki, stoliczki, krzesełka, lampeczki - wszystko na wzór indiański. Zamiast ogniska. Takiego nietypowego zamówienia Kolba nigdy wcześniej nie dostał. - Robimy - powiedział bez wahania. Produkcja trwała trzy miesiące.

- Wygraliśmy ten przetarg, bo jesteśmy elastyczni. Inni mówili: kupujcie to, co mamy. Ich tipi były szablonowe. A ja mogę zrobić wszystko, co zamarzy sobie klient - twierdzi Kolba.
Malowaniem namiotów zajmuje się brat Kolby, który skończył Akademię Sztuk Pięknych. Dzięki temu limanowskie tipi to unikalne dzieła sztuki.

Ogromna wiedza o Indianach i to, z jaką pasją Krzysztof o nich opowiada, przekonałyby każdego. Na dodatek ma głowę pełną pomysłów. A to tipi na drzewie, a to na tratwie, a dla dzieci labirynt tipi. A jak już tipi wyjdą z mody - choć na razie się na to nie zanosi - to w zanadrzu ma plan awaryjny: będzie stawiał mongolskie jurty i afrykańskie domki.

- Dziwię się młodym, że boją się zakładać firmy. Wiem, że ZUS i to wszystko. Ale jest tyle sposobów, żeby zarobić pieniądze. Jeśli się ma fajny pomysł, trzeba go zrealizować - mówi Kolba. - W Stanach są firmy podobne do mojej i sprzedają po kilkanaście tysięcy tipi rocznie. Pomyślałem: im się udaje, to czemu mnie miałoby się nie powieść? Mam wiedzę, praktykę no i pasję. Jak się to połączy, trudno, żeby nie wyszło. Potrzeba też odwagi, żeby zaryzykować. To, że żyje się w małym miasteczku, nie znaczy, że nie można robić wielkich rzeczy.

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska