Najpierw rozkazuję robić przekładkę, co się kończy na ziemi, poskręcaną tarantulą, która nie wie, gdzie ma głowę, gdzie kijki i o co w ogóle chodzi. Zanim odbędzie się kurs płużenia, musi się jeszcze zamknąć festiwal wyjaśniania teoretycznego: po co się jeździ, dlaczego jest tak zimno, dlaczego są takie kolejki do wyciągu, „dlaczego się na nim wywróciłam”, dlaczego w ogóle na nartach i czy nie lepiej byłoby iść na grzańca albo na jogę. W dodatku cały czas muszę toczyć walkę o resztki autorytetu, gdy co 20 sekund przemyka inny jakiś długonogi instruktor, który się jakimś cudem nie dość, że nie wywraca, to jeszcze jest przystojniejszy i ma do kurtki przytroczone rastafariańskie amulety.
Po kilku godzinach zsuwania się, pochylania do przodu, jeżdżenia tyłem i przodem, długonoga uczennica potrafi na stoku w zasadzie wszystko poza zjeżdżaniem. A ja, kompletnie wykończony, czuję wielką satysfakcję.
Życzę Państwu spektakularnych sukcesów pedagogicznych w sylwestra. I w ogóle w życiu.