Lekarka, która przyjechała karetką ze Szpitala im. Żeromskiego do chorego, który doznał zawału serca, nie podjęła akcji ratunkowej. Uznała, że mu nie pomoże, bo umiera na raka.
Krakowska prokuratura oskarżyła lekarkę o narażenie chorego na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia. - Jestem w sprawie oskarżycielem posiłkowym, ale nie z chęci zemsty, lecz surowego ukarania lekarki - mówi Maria K.
- Chcę zobaczyć, jak lekarka będzie zachowywała się na sali rozpraw, chcę jej spojrzeć w oczy i dowiedzieć się, czy uważa, że zrobiła wszystko, by pomóc w ratowaniu życia mojego męża. A raczej - czy zrobiła cokolwiek w tym kierunku - dodaje Maria K. Bardzo przeżywa nagłe pożegnanie z ukochanym mężem, z którym byli małżeństwem blisko 35 lat. - Umarł w domu, w otoczeniu najbliższych, nagle. Myślę teraz, że gdyby Pan Bóg chciał, by mój mąż pozostał przy życiu, to przysłałby innego lekarza. Widocznie miał inny plan - wzdycha kobieta.
Chociaż od tragicznych wydarzeń minęło półtora roku Maria K. nie kryje łez. Bardzo przeżywa każde wspomnienie dramatycznego momentu śmierci jej męża.
- Moje wspaniałe życie z Eugeniuszem skończyło się w jednej chwili 1 kwietnia 2008 r., nie mogę się z tym pogodzić - opowiada. Była tak bardzo związana z mężem, że jak mówi, teraz jej życie nie ma sensu.
- Razem żartowaliśmy, spędzaliśmy wspólnie wolny czas, budowaliśmy dom, cieszyły nas drobne rzeczy i sukcesy trójki naszych dzieci. Ja nie miałam znajomych, bo on był moim największym przyjacielem - wspomina.
Eugeniusz K. cieszył się rodziną i życiem, całe lata pracował jako maszynista w Zakładach Zieleniewskiego, potem w elektrociepłowni. Niespodziewanie, przed odejściem na emeryturę pod koniec 2007 r., dowiedział się, że wykryto u niego chłoniaka. - Nie przyjmował tego do wiadomości, nie było po nim widać, że ma raka, ale zgodził się na leczenie - opowiada jego córka Katarzyna.
59-latek podjął chemioterapię, czuł się dobrze, był po trzech seriach przyjmowania dawki leku, gdy wieczorem 1 kwietnia po raz pierwszy źle się poczuł. Poskarżył się na ból żył i niespodziewanie stracił przytomność.
- Syn razem z sąsiadem rzucili się na pomoc i podjęli akcję reanimacyjną. Doprowadzili do tego, że mąż odzyskał świadomość, zaczął oddychać. Karetka była szybko w naszym domu w Nowej Hucie - Maria K. mówi z trudem.
Na miejscu zjawiła się Magdalena K., lekarka, która pełniła dyżur na Oddziale Pomocy Doraźnej Szpitala Żeromskiego. Byli z nią kierowca i ratownik medyczny.
- Powiedziałam lekarce na co mąż się leczy, pokazałam dokumentację, że jest w trakcie chemioterapii - opowiada kobieta. Lekarka podłączyła urządzenie do mierzenia ciśnienia, ale odstąpiła od ratowania pacjenta.
- To agonia. Ja mam prawo, z którego korzystam, by nie udzielać pomocy. Proszę pozwolić mu spokojnie umrzeć - stwierdziła 33-letnia dr Magdalena K. Eugeniusz K. zmarł.
Sekcja zwłok wykazała, że mężczyzna jednak wcale nie umarł na chorobę nowotworową, ale na "ostrą niewydolność krążenia w przebiegu miażdżycy tętnic wieńcowych", czyli najbardziej prawdopodobną przyczyną zgonu był zawał serca. W sprawie wszczęto śledztwo. - Zasięgnęliśmy opinii biegłych lekarzy z Zakładu Medycyny Sądowej w Łodzi i m.in. na tej podstawie postawiliśmy Magdalenę K. w stan oskarżenia - potwierdza prokurator Lucyna Salawa z Prokuratury Rejonowej dla Krakowa Nowej Huty.
Z opinii biegłych wynika, że lekarka zachowała się prawidłowo w pierwszej fazie postępowania, czyli fachowo dokonała oceny podstawowych funkcji życiowych i świadomości pacjenta. Potem już było gorzej, bo odstąpiła od akcji reanimacyjnej Eugeniusza K. - Zaniechanie resuscytacji (czyli przywrócenia krążenia i oddychania) to błąd decyzyjny lekarza - napisali biegli z Łodzi. Podkreślili, że "decyzja o nieudzieleniu pomocy nie wynikała z błędnej diagnozy, bo stwierdzenie zatrzymania krążenia było oczywiste. Błąd polegał na założeniu bezcelowości resuscytacji z racji rozpoznania nowotworu złośliwego".
- Syn, który ratował męża, był w takim stanie, że niewiele brakowało, aby po prostu rozszarpał lekarkę. Nie mieściło mu się w głowie, nam wszystkim także, że można przyjechać do pacjenta i nie zrobić dosłownie nic - opowiada Maria K.
Biegli lekarze zaznaczyli, że nie można ustalić, czy podjęcie resuscytacji uratowałoby życie chorego, dlatego dr Magdalena K. odpowie przed sądem za bezczynność, za narażenie pacjenta na śmierć, a nie za jej nieumyślne spowodowanie.
- Uważam, że postępowałam prawidłowo, zgodnie z moją wiedzą i oceną sytuacji - tak tłumaczyła się lekarka w trakcie przesłuchania w prokuraturze. Do winy się nie przyznała. Obecnie pracuje w Szpitalu Rydygiera w Krakowie. Próbowaliśmy się skontaktować z lekarką, ale była nieobecna w domu i w pracy.
Maria K. ma nadzieję, że nigdy więcej nie będzie miała potrzeby korzystać z pomocy pani doktor. - Ale przecież może się zdarzyć, że ktoś z nas zachoruje, karetka stanie przed domem, wysiądzie z niej dr K. i wtedy... boję się myśleć, co wtedy będzie - nie kończy kobieta.