Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kraków. Włamywacze z Małopolski oferowali muzeom kradzione listy

Artur Drożdżak
To była nie lada gratka dla trzech włamywaczy z Małopolski, którzy wybrali się na "gościnne występy" w okolice Włoszczowy (woj. świętokrzyskie). Dwa razy okradli tam zabytkowy dworek i wynieśli łupy za 300 tys. zł. Wśród nich oryginalne listy Władysława Reymonta, pisarki Marii Kownackiej i Marii Kasprowiczowej, żony Jana Kasprowicza. Oferowali je do sprzedaży kilku muzeom.

- To były prywatne listy adresowane do mojego wuja Stanisława Walerego Nowaka. Był przedwojennym lekarzem, rodem z Nowego Sącza, a pisali do niego jego sławni pacjenci. Korespondencja nie była uporządkowana. Nawet nie przypuszczałem, że są w niej takie perełki - opowiada 75-letni Michał W., emeryt, właściciel obrabowanego dworku w Ropocicach (pow. włoszczowski).

Jego wuj nie żyje od 1936 r. Majątek i listy odziedziczyła po nim żona Alina, która zmarła w 1972 r., a po niej majątek przejął Michał W.

Jeden ze złodziei, recydywista, 45-letni Dariusz J., mieszkaniec Klucz koło Olkusza w Małopolsce, szybko zorientował
się, że ma skarby w swoich rękach.

Na co dzień handlował książkami, bywał na giełdach staroci. Miał wiedzę o antykach i potrafił na ten temat prowadzić fachowe dysputy z antykwariuszami. To właśnie on zorganizował skok na dworek w Ropocicach. Do pomocy wziął dwóch wspólników: karanego za rozbój 32-letniego Artura R., także z Kucz, oraz 42-letniego Marka G., włamywacza recydywistę spod Bochni, któremu udzielił schronienia, gdy żona wyrzuciła go z domu.

Dariusz J. wziął sprawy w swoje ręce. Wiedział, że w złodziejskim fachu, jak w marketingu, potrzeba też się odpowiednio zareklamować, zachęcić do kupna, ponegocjować. Cenne rzeczy ukraść może byle dureń, ale sprzedać je - i nie zostawić za sobą śladów - to już jest sztuka. Zrobił więc zdjęcia wszystkich zrabowanych przedmiotów. Jeździł z tymi fotografiami do potencjalnych kupców.

Chwalił się, że ma znajomości i do swoich interesów próbował wciągnąć znanego skoczka narciarskiego i krakowskiego aktora, których poznał przez przypadek. Bez efektu. Nie zrażał się niepowodzeniem i dalej sprawdzał aktualne ceny swoich łupów. Liczył na zysk.
By się dowiedzieć, jaka może być wartość skradzionego dagerotypu, pytał o radę naukowców z Akademii Górniczo-Hutnicznej i muzeum na krakowskim Kazimierzu.
Dagerotyp to XIX-wieczny przodek zdjęć fotograficznych, tyle że wykonany na metalowej posrebrzanej płytce. Po prostu unikat. Złodziej pojechał także do Muzeum Literatury w Warszawie i oferował list Reymonta.

- Sam podpis autora "Chłopów" to z 5 tys. zł - chwalił się wspólnikowi. Muzeum odmówiło kupna i zasłoniło się potrzebą powołania wcześniej specjalnej komisji, by ocenić autentyczność rękopisu. Na to Dariusz J nie zamierzał czekać. List sprzedał do znanego krakowskiego antykwariatu. Dokument niezwłocznie wystawiono na sprzedaż i w dobrej wierze nabyła go osoba, która była rodzinnie powiązana z Reymontem. List potraktowała jako rzadką pamiątkę.

Dariusz J. próbował też sprzedać list Marii Kasprowiczowej zakopiańskiemu Muzeum Jana Kasprowicza na Harendzie, ale placówka nie zdecydowała się na zakup z niepewnego źródła. - Przyszedł mail z ofertą sprzedaży, ale nie byliśmy pewni jego pochodzenia i nie widzieliśmy tego listu. Dlatego musieliśmy odmówić - opowiada Piotr Kyc, prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Twórczości Jana Kasprowicza, które zarządza muzeum.

Kupił list dopiero, gdy zaoferował go krakowski antykwariat. - Został nam sprzedany za 1300 zł, choć moim zdaniem był mniej wart, może połowę tej kwoty - dodaje Kyc. Pamięta treść rękopisu z 1925 r. - Żona Jana Kasprowicza pisała do sądeckiego lekarza i podawała objawy choroby męża. Liczyła na poradę - mówi Kyc.

Gdy sprawa kradzieży wyszła na jaw, list trafił do policyjnego depozytu. Jest dowodem rzeczowym. Antykwariat oddał pieniądze muzeum, bo transakcja sprzedaży listu była ubezpieczona. - Dopóki toczy się proces złodziei, list nie zostanie mi oddany. Potem przekażę go do zakopiańskiemu muzeum. Obiecałem to jego przedstawicielom - już zapowiada Michał W.

Na trop złodziei wpadli policjanci z Włoszczowej. I to przypadkiem. Podczas rutynowej, nocnej kontroli drogowej, w maju 2014 r. zatrzymano auto, w którym podróżowali Artur R. i Dariusz J. Ten drugi tłumaczył się pokrętnie, że jedzie skrótem z Lublina, gdzie kupował książki na giełdzie staroci.

Wewnątrz pojazdu przewoził też jednak porcelanę, meble, tkaniny. Gdy okazało się, że ma kryminalną przeszłość, policjanci kilka tygodni później zapukali do jego domu. Tam odkryto "fanty" ze skoku w Ropocicach. Udało się ustalić, że Dariusz J. był tam już w 2011 r. Właściciel dworku Michał W. zorientował się wtedy, że został okradziony, gdy na giełdzie staroci w Warszawie rozpoznał część kolekcji. Zawiadomił policję, ale złodziei nie ujęto i sprawę umorzono. Po trzech latach udało się do niej wrócić.

- Już nie wierzyłem w sukces śledczych, ale na szczęście się pomyliłem - opowiada Michał W. Swoje straty wycenił wówczas na 114 tys. zł. Dariusz J. po raz kolejny, i to już ze wspólnikami, zjawił się w jego dworku między kwietniem i czerwcem 2014 r. Tym razem skradł rzeczy warte 180 tys. zł.

- Do tej pory nie odzyskałem chińskiej wazy z XVIII wieku o wartości 20 tys. zł oraz dekoracyjnej tkaniny z XIX wieku, tzw. buczacza - opowiada 75-latek. Ale może się cieszyć z powrotu setek innych przedmiotów. Wrócił do niego m.in. drzeworyt przedstawiający św. Antoniego z przełomu XVIII i XIX w., obraz Tytusa Czyżewskiego, szacowany na ok. 10 tys. zł, cenne meble. Dlatego Michał W. oddaje hołd policjantom, który rozpracowali szajkę.

- To była mrówcza praca. Samych dowodów rzeczowych w sprawie było około 800 - potwierdza autor sukcesu, młodszy aspirant Mariusz Nowak z włoszczowskiej komendy. To on tropił ślady złodziei, choćby we Wrocławiu, gdzie odnaleziono część rzeczy - nabywca wystawił je na aukcji. W komputerze Dariusza J. znalazł maile, które złodziej kierował do antykwariatów i muzeów, oferując im zrabowane przedmioty do sprzedaży czy też prosząc o ich wycenę. To ułatwiło odnalezienie skradzionych antyków. Ujawnił też w domu Dariusza J. aparat z kartą pamięci, a na niej zdjęcia kradzionych w Ropocicach rzeczy. I to jeszcze tych w 2011 r.

Marek G., już usłyszał prawomocny wyrok 14 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata. Ma zapłacić 1200 zł grzywny i 2000 zł jako naprawienie szkody. Przyznał się do winy. Teraz karze przed sądem we Włoszczowie chce się poddać Artur R., a tylko Dariusz J. idzie w zaparte. Potwierdza, że miał rzeczy, ale nabył je za 5 tys. zł nieświadomie od mężczyzny na giełdzie w Mysłowicach. Grozi mu 10 lat więzienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska