Pamięta poległych kolegów. Młodych chłopaków, którzy nie zdążyli założyć własnych rodzin. - Pamiętam, bo nie może tego zrobić nikt inny. Tylko ja, towarzysz ostatnich chwil ich krótkiego życia - wspomina "Góral".
Był jedynakiem, 22-letnim chłopakiem, kiedy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie. Doskonale pamięta ten moment. W stopniu podchorążego pełnił wówczas funkcję dowódcy I plutonu kompanii "Genowefa" batalionu "Harnaś". Tuż po godzinie "W" ruszyli do pierwszej akcji. Grupę uderzeniową kompanii stanowiło zaledwie 15 osób. Mieli kilka pistoletów, granatów i butelki z benzyną. - Ja miałem niewielki pistolet o najmniejszym kalibrze - opowiada "Góral".
Koledzy "Andy" i "Stachur" strzelali z pistoletów maszynowych "Błyskawica". Na jego oczach "Stachur" dostał kulę prosto w serce. Kilka minut później podobny los spotkał "Jerzego", który zgłosił się na ochotnika do przecięcia niemieckich zasieków. "Harnaś" nie był tak sławny jak "Parasol" czy "Zośka", ale też poniósł duże straty. W sumie w ich kompanii zginęło 20 chłopców, z których najmłodszy miał 16 lat. - Cały czas wierzyliśmy w zwycięstwo i w to, że Warszawa będzie wolna - podkreśla Tadeusz Góralski. Był dzielny. 21 sierpnia w gazetce podziemnej "Walka Śródmieścia" pojawiła się informacja o bohaterskim czynie "Górala", który z bardzo bliskiej odległości zapalił niemiecki samochód pancerny.
2 września w nocy eksplodował granat. Tadeusz Góralczyk został poważnie ranny. Do dzisiaj ma dwa odłamki w prawej nodze. Długi czas nie mógł chodzić. Kiedy trafił do szpitala, jego zastępcą został podchorąży "Żurawel" . Zginął tego samego dnia, prowadząc pluton do natarcia. - Gdybym nie został ranny, on by żył - mówi wzruszony. Gdy dostał się do niewoli niemieckiej, gestapo chciało umieścić go wraz z innymi rannymi w obozie koncentracyjnym. Ostatecznie, z inicjatywy Wehrmachtu, przetransportowano wszystkich do lazaretu Zeithain w Saksonii, gdzie przebywała też jego przyszła żona Alicja.
Znali się już wcześniej, kiedy Tadeusz pracował w komórce kontrwywiadu. Polecono mu wówczas przechwytywanie depesz związanych z ruchem pociągów. Nie udałoby mu się to, gdyby nie pomoc Alicji, która roznosiła telegramy w dziale dalekopisów i przepisywała je dla niego na bibułkach, narażając życie. W trakcie powstania została łączniczką kompanii "Genowefa". Pierwszy raz z Krakowem zetknął się w konspiracji. W lipcu 1944 roku załatwiał przewóz broni, która miała służyć do przeprowadzenia słynnej akcji likwidacji zastępcy Hansa Franka - Wilhelma Koppego. Skazanego na śmierć wyrokiem Kierownictwa Polski Podziemnej za masowe zbrodnie na Polakach i Żydach.
W Krakowie osiedlił się przypadkowo. - Po wojnie losy uczestników powstania były równie tragiczne jak tych, którzy w nim polegli - zauważa. - Teraźniejszość ciągle łączyła się z przeszłością, przy czym nie było wiadomo, co się dalej stanie, kto nagle okaże się moim wrogiem. "Góral" po wojnie zgłosił się do rekrutacyjnej komisji jako powracający z obozu oficer września 1939 roku. Podał, że brał udział w powstaniu, ale nigdzie wcześniej nie należał. Zataił pseudonim i to, że w latach okupacji działał w AK. Wcielono go do Ludowego Wojska Polskiego.
W październiku 1946 roku jego jednostka przeniosła się do koszar przy ul. Mogilskiej w Krakowie. Jako, że stanowił "niepewny element", chciano przenieść go do Hrubieszowa, ale nie zgodził się i przeszedł do cywila. Zaczął pracować w zakładzie elektronicznym "Telpod". W 1950 r. zamieszkał przy ul. Zaleskiego, gdzie żyje do dziś. Stara się przekazywać prawdę o tamtych dniach, o dzielnych kolegach. - Pamiętam tych, którzy zginęli, na przykład Krzysztofa Baczyńskiego, jego mama była moją nauczycielką - wspomina. - Wychylił się i dostał kulę prosto w serce. Podobnie zginął "Andy", który wcześniej z narażeniem życia uratował rannego Niemca, a przecież wiadomo, że oni nie brali jeńców i strzelali nawet do ludności cywilnej. Pamięta wydarzenia powstania warszawskiego z najdrobniejszymi szczegółami.
- Do dziś mam opaskę powstańczą, legitymację AK i dwa odłamki w nodze od granatu ręcznego - mówi "Góral".