Przez to wasze pisanie, nie mogę spokojnie przejść przez miasto - mówi niby groźnie ks. Arkadiusz Barańczuk. - Stoję sobie kiedyś grzecznie na przejściu, facet obok przygląda mi się badawczo i mówi: ja pana skądś znam. Nooo tak, Eleos! W gazecie czytałem - opisuje. Jak tu nie pisać, skoro co raz zaskakuje nowymi pomysłami. Jak nie marynuje grzybów, to smaży smalec ze śliwkami, albo walczy z drewnojadami, które mu cerkiew podgryzają, albo jedzie z dzieciakami do Warszawy, bo koniecznie musi im coś pokazać, albo nad morze - bo jak, Bałtyku nie wiedzieć to grzech! Na przecież co dzień jest mężem. I ojcem dwójki nastolatków, starszego Arkadiusz i młodszego Jakuba. Tylko skąd czerpie energię na te tysiąc zajęć...
Spotykamy się w jego domu w Gładyszowie. Nietrudno trafić. W pokoju który jest równocześnie jadalnią i salonem, mnóstwo rozmaitych bibelotów. I taki ciepły rozgardiasz. Myślałam, że u księdza to będzie jakoś strasznie poważnie. A tu? Wielka miękka sofa, taki sam - wielki - telewizor. Pachnące świeczki, książki. I nieodłączny laptop, w który ks. Arek zerka co chwila. - Zdjęć szukam - mówi nie odrywając wzroku od ekranu. - Kolega syna ma urodziny. A ja mam tu mnóstwo fotografii. Chcemy mu przygotować specjalny album - mówi tajemniczo. Konieczność podzielności uwagi wynika z tempa. Dzień przed naszym spotkaniem zabrał ponad setkę dzieci z warsztatów terapii zajęciowej z Lipinek, Biecza, Dominikowic i oczywiście jego - w Gładyszowie, na kulig do Regietowie. - Napisz tam koniecznie, że kulig za sponsorował nam dyrektor stadniny Stanisław Ciuba - mówi. Z relacji księdza wynika, że radości było co niemiara. Tym bardziej, że wyjazd był preludium przed niedzielą. - Do Warszawy jadę z dzieciakami - chwali się. -Na ferie - dodaje.
Jak to robi, że na wszystko ma pieniądze podczas gdy inni wiecznie narzekają na ich brak? Gdy pytam, nie mówi wprost, śmieje się tylko: pracujemy, po prostu pracujemy. A w zamian zabiera je a to nad morze, a to na Mazury albo jeszcze gdzie indziej, ale zawsze daleko. Głównym źródłem jest bal Eleosu. Co roku w Regietowie. Potem kupuje sprzęt rehabilitacyjny do wypożyczalni, która działa przy ośrodku. Nawet jak czegoś nie ma na stanie, a okazuje się, że jest potrzebne, to po prostu kupuje. Z przeświadczeniem: teraz pomoże jednemu, za chwilę komuś innemu. Nie zmarnuje się. W minionym tygodniu wysłał do Warszawy specjalistyczne łóżko. Nie powstydziłby się go oddział dobrego szpitala. I nie ma znaczenia kto zadzwoni, o jakiej porze, w co wierzy i czy w ogóle wierzy. Tak samo z warsztatami. - To, że je powołałem najlepszą rzeczą w życiu, która mi się przydarzyła. Czuję się spełniony. Naprawdę - mówi tak, że trudno mu nie wierzyć.
Z niepełnosprawnymi pracują oboje z żoną. I zgodnie przyznają, że praca tak bardzo ich pochłonęła, ze czasem dzieje się to kosztem domu. - Teraz chyba Kasia jest bardziej zapracowana. Zdarza się, przychodzi do domu późnym wieczorem i siada jeszcze, by przygotować zajęcia dla swoich przedszkolaków - opowiada. ks. Arek. Wywołana od razu ripostuje:- Dlatego zawsze gdy tylko mamy okazję, wychodzimy wspólnie. Nie ważne gdzie i po co, ważne że razem - mówi. Zdradza, że ks. Arek od czasu do czasu przejmuje władzę w kuchni. Popisowe dania to wszelkie pierogi i pyzy z mięsem zasmażane na złoto w bułce tartej. - No i jeszcze naleśniki. Słynne są te, które piekł dla dzieci na jakimś obozie - opowiada ze śmiechem. - Dzieciaki jak to dzieciaki - napakowały do nich kremu czekoladowego, jakiś owoców. Mąż dzwoni po ratunek: wracaj, bo oni wszyscy mówią, że im niedobrze po tych naleśnikach - śmieje się.
Do roli Matuszki już przywykła. - W to, co mąż robi w cerkwi, nie wtrącam się w ogóle. To jego posługa, jego zadanie - mówi.Nie zmienia to faktu, że wciąż żonaty ksiądz wzbudza w u niektórych konsternację. - Jak mnie zobaczą w sutannie, to mówią: proszę księdza. Jak tylko przedstawię Kasię: to moja żona, od razu z "proszę księdza" przechodzą na "proszę pana" - mówi ks. Arek. Do Gładyszowa przyjechali siedemnaście lat temu. Dla nich był kompletnie obcy. Nie znali ludzi, zwyczajów, nie wiedzieli gdzie i co można załatwić. Jak mówią, cieszyli się tylko z tego, że mają swój dach na głową i miejsce, gdzie mogą się przytulić i poskarżyć wzajemnie na nowe kłopoty. Oboje nie znali łemkowskiego. Początki łatwe więc nie były. Ale wsiąkli. I to tak bardzo, że wyjeżdżając na dwutygodniowy urlop, wracają do pracy po czterech dniach. - Ostatnio, gdy jechałem po coś do Krakowa, syn mówi do mnie: zabierz mnie ze sobą. Zapytałem po co. A on z pełną powagą: bo chociaż samochodzie chciałbym z tobą pobyć - opowiada.
- Jakoś tak mi się miękko zrobiło - dodaje cicho. Zaraz jednak, głośno ze śmiechem. - Za to starszy postanowił być oficerem. I poszedł do szkoły do Tarnowa o profilu wojskowym - chwali się. Niedawno w Wysowej-Zdroju z pomocą Elżbiety Wansacz zorganizowali świetlicę dla seniorów. Dwadzieścia pięć osób w wieku 60 plus i dziesięcioro gimnazjalistów. Jedni uczą się od drugich. Starsi pokazują, jak lepić pierogi, młodzi - że komputer to nie zło, ale okno na świat. Do świetlic przyjeżdżają rozmaici prelegenci, są spotkania, bywa biskup gorlicki Paisjusz, który tłumaczy, na czym polega prawosławie. - Zabraliśmy tych naszych seniorów na basen. Jedna krzepka osiemdziesięciolatka mówiła mi potem z wypiekami na twarzy: ja już nawet nie marzyłam, że wejdę kiedyś do basenu - opowiada. Z seniorami jeździ do kina czy teatru. Tytuł filmu ani sztuki nie jest tak ważny, jak sam wyjazd. Dla wielu pierwszy w życiu. - Są zadowoleni, uśmiechnięci, bezgranicznie wdzięczni - mówi. I tylko wciąż bez odpowiedzi pozostaje pytanie, skąd ta energia do tysiąca zajęć...