- Pan Bóg wyprowadził mnie do lasu i zrobił mi sześciotygodniowe rekolekcje - mówi 38-letni ks. Mateusz Dziedzic. Kapłan z Wyskitnej pod Grybowem został uprowadzony przez rebeliantów. Mieli nadzieję, że wymienią zakładnika na swojego przywódcę generała Miskina, siedzącego w kameruńskim więzieniu.
Ks. Dziedzic od pięciu lat prowadził misję w Republice Środowoafrykańskiej. Toczy się tam wojna domowa, do której nieoczekiwanie włączono polskiego księdza. O godz. 3 w nocy 13 października na swojej misji w Baboua zerwał się z łóżka, zbudzony łomotem do drzwi. Złapał komórkę, by zadzwonić do szefa żandarmerii, który jest katolikiem, ale nie było zasięgu. Gdy wyszedł na zewnątrz, zobaczył uzbrojonych ludzi. Od razu zaznaczyli, że nie przyszli po pieniądze, tylko po białego człowieka. -
Wcześniej porwali grupę Kameruńczyków i obywateli RSA, ale nie zrobiło to na władzach żadnego wrażenia - opowiada misjonarz. - Wiedzieli, że jeśli zabiorą białego, to sprawa odbije się w świecie szerokim echem. I tak też się stało.
Część Bożego planu
Pod lufami karabinów rebelianci prowadzili do lasu kapłana spod Grybowa i jego towarzysza ks. Leszka Zielińskiego. Wtedy ks. Mateusz uświadomił porywaczom, że zabierając obu spowodują, że misja pozbawiona opieki zostanie ograbiona, czym zrażą do siebie miejscową ludność. Porywacze przyznali mu rację i zabrali z sobą tylko ks. Dziedzica. Trafił do obozu w buszu, gdzie w szałasach przetrzymywano 20 czarnych zakładników.
- Po drodze myślałem, że tego scenariusza nie napisała ludzka ręka - opowiada kapłan. - Akurat tej nocy nie było na misji stróża, którego rebelianci na pewno by zabili. Nie było zasięgu w telefonie, więc pomoc nie przybyła i nikt nie zginął.
W buszu ksiądz dostał przywilej sprawowania swojej posługi. Szałas był niski, więc mszę św. dla porwanych odprawiał klęcząc na karimacie. Pilnował go 25-letni rebeliant Abdel Asis. Ksiądz nazywa go swoim aniołem stróżem. Gdy zachorował na malarię, strażnik nie przespał nocy, martwiąc się o swojego więźnia.
Cud nad mętną rzeką
Ks. Mateusz od początku czuł siłę modlitwy o jego uwolnienie. Codziennie zapewniał go o tym telefonicznie ks. Mirosław Gucwa z misji Bouar, odległej 100 km od Baboua. Gdy kapłan zachorował na malarię, dostarczył mu leki, ryzykując życie. W uwolnienie misjonarza zaangażowały się setki ludzi. Negocjacje prowadził prezydent sąsiedniego Konga, z którym kontaktował się telefonicznie prezydent RP Bronisław Komorowski. Negocjacje przyniosły skutek. 26 listopada rebelianci trzy godziny przedzierali się przez busz, by doprowadzić księdza do zielonej granicy z Kamerunem. Zobaczył tam żołnierzy, stojących po pas w mętnej rzece. Pokonywał jej nurt chwytając za ręce kolejnych ludzi. Pierwszy uśmiechnął się do niego szeroko i powiedział: Ojcze, witamy w Kamerunie.- Nigdy nie zapomnę tego uścisku dłoni - mówi ks. Mateusz Dziedzic.
Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtube'ie, Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!