Nabazgrał Pan coś kiedyś na murze?
Powiem z przyjemnością, że nie. Za to na płocie drewnianym tak.
Na płocie? I co to było?
W młodości zdarzyło mi się napisać jakieś opinie na temat kolegi czy koleżanki, w stylu: "Jasiek jest frajer". To jedyne przestęstwo tego typu, które popełniłem, trzeba przyznać, że w miarę łagodne. Gdzieś na wsi, u babci, to człowiek czasem coś na płocie stworzył.
To może miewał Pan ochotę coś na murze napisać, ale się Pan powstrzymał?
Tego rodzaju ekspresja poglądów zawsze mnie przerażała i zniechęcała. Z wyjątkiem politycznych tekstów, które powstawały w czasach naszego mikrorewolucyjnego ruchu w 1968. Byłem wtedy studentem. Ale wówczas mieliśmy bardzo szlachetne pobudki.
Już w epoce kamienia powstawały skalne malowidła. Teraz twórczość na murach kwitnie w najlepsze. Człowiek ma jakiś instynkt grafficiarza?
W psychologii pojęcie instynktu grafficiarza nie zostało zarejestrowane, są instynkty agresji głównie i erotyczny. Natomiast malowanie na murach przypisałbym nie tyle instynktom, ile kulturze. Kultura zawsze miała dwa aspekty, jeden - oficjalnego wyrazu, i drugi - kontrkulturowy. Pierwsze malowidła naskalne pełniły funkcje religijne i magiczne. Tak się wszystko zaczęło. Człowiek nie tyle ma potrzebę grafficiarstwa, ile grupy społeczne mają potrzebę grafficiarstwa. Jak ktoś pisze "Jasiek kocha Jolkę", to nie dlatego, że chce podziwiać ich miłość, ale chce ich wyśmiać przed daną grupą odbiorców. My nie znamy Jaśka ani Jolki, więc nie wiemy, o kogo chodzi, lecz inni znają.
Co jest takiego w gatunku homo sapiens, że przynajmniej część jego przedstawicieli odczuwa potrzebę bazgrania na murach?
Kieruje tym coś, co wszyscy mamy, mianowicie potrzeba podzielenia się swoimi refleksjami, marzeniami czy przekonaniami. Niektórzy realizują tę potrzebę na murach, bo nie mają innego kanału. Nie mogą napisać w gazecie, powiedzieć w radiu, telewizji ani wydrukować na ulotkach. Taka jest właśnie m.in. sytuacja kibiców piłkarskich. Zewnętrzna ekspresja przekonań, poglądów i ocen nie może zostać wyrażona. Można chodzić i krzyczeć przeciwko jakiejś grupie czy człowiekowi, ale to jest bardzo nietrwałe. A potrzebą człowieka nie tylko jest wyrażenie swojej opinii, lecz także wpływanie na opinie innych ludzi.
Przekonywanie bliźnich jest takie ważne?
Od starożytności do dzisiaj mamy silną potrzebę, żeby oddziaływać na innych i tworzyć wspólne fronty przeciwko innym. Malunki i napisy na ścianach mają więc przypominać o istnieniu określonych grup i ideologii. To potrzeba społeczna, która indywidualnie przejawia się szukaniem osób mających poglądy takie, jak nasze. Napisy są zatem nie tylko formą ekspresji, ale mają też rolę zaznaczania myśli, idei. Taka jest funkcja kultury rozumianej jako wspólnota społecznych znaczeń. Wszyscy kibice Wisły kontra kibice Cracovii. Ale skąd mam wiedzieć, kto jest kim? Przeczytam napis na murze: "W tym domu mieszkają Żydzi" i wszystko już wiadomo.
Bazgranie na murach to więc taki manifest: słuchajcie nas, bo nikt nas do telewizji nie wpuści?
Generalnie jest to próba obejścia blokady, jaką jest brak dostępu do systemu komunikacji publicznej. To samo dzieje się w internecie, teksty są podobne do tych na ścianie. Paskudne, często wulgarne. Administratorzy stron czy budynków muszą wymazywać takie napisy, bo - bez względu na tę potrzebę społecznej ekspozycji sfrustrowanych przekonań - to jest niszczenie jakiegoś mienia prywatnego i społecznego.
Chcemy po prostu kogoś przekonać do swoich racji, przy okazji klnąc jak szewc i niszcąc ścianę bloku?
Nie tylko. Proszę popatrzeć, jak to się zaczęło od dłubania na drzewach napisów w stylu "Jasiek i Frania. Kochamy się i byliśmy tu piątego grudnia". W tym nie tylko jest chęć ekspresji, ale ma to też głębszy sens. To jest utrwalanie swojego istnienia w danym miejscu. Ludzie, którzy piszą w Krakowie po ścianach, czasem wulgarne, czasem agresywne teksty, także chcą zostawić po sobie jakiś ślad dla potomnych. Niech przyszłe pokolenia widzą ślady mojego życia. Jakkolwiek jest to potrzeba zaspokajana w sposób aspołeczny.
Hm... "Wisła szmata" dla potomności?
Pomijając artystów grafficiarzy, którzy zajmują się sztuką, mamy trzy rodzje "twórczości" na murach. Pierwszy to wymiana poglądów kibiców sportowych. Drugi - krytyka osób publicznych, na przykład gdy ktoś politykom domalowuje wąsy. I trzeci, według mnie najsmutniejszy, to teksty antyżydowskie, nawet połączone z ekspozycją faszyzmu. Dlaczego się pisze te brzydkie słowa na d... na ch...? Są w tym frustracja, poczucie buntu, odrzucenia, zniechęcenia i totalna negacja. Jak się napisze wulgarne, czteroliterowe słowo, to człowiekowi się robi lżej. Bo on się wyraził, to prawie tak jakby walnął kogoś w gębę.
Może to lepiej, że napisał na murze, a nie dał w gębę?
Można z kimś walczyć nie tylko na pięści, ale poniżając publicznie przedstawicieli drugiego klubu piłkarskiego, innego narodu, innej grupy osób. Autor wulgarnego napisu na murze ma poczucie frajdy i radości, że osiągnął swój cel. Tego rodzaju mechanizmy to włączanie do walki innego poziomu, nie całkiem jeszcze symbolicznego czy słownego, gdyż do tego trzeba by napisać przeciw komuś tekst. Na murach to jest tak pomiędzy agresją fizyczną a słowną, czyli semantyczną. Nie wolno bagatelizować agresji na murach. Wyrażanie wrogości i pogardy powoduje jej pogłębienie i utrwalenie. Jeśli ja czuję złość do kogoś i wkurza mnie, lecz nic poza tym nie robię, to gniew przechodzi, mija i się rozpływa. Ale jeżeli zrobię akcję, podkreślę, zaznaczę, namówię, jest to pogarda pogłębiona.
A jak to działa na odbiorców? Widząc napis "blondynki won", mam się poczuć dotknięta?
Pogarda wyrażona na murze staje się faktem społecznym, czyli nienawiść, niechęć i pogarda do innych ludzi i obiektów staje się wydarzeniem całej grupy, nie tylko indywidualnym doświadczeniem. Inni to dostrzegą, przeczytają i jakoś się do tego odniosą, obrażą się albo zaakceptują. A więc działam nie na poziomie swoich emocji, ale na poziomie przekonań środowiskowych. I to jest marzenie każdego muropsuja. Dzięki temu ma poczucie sensu, znaczenia i funkcjonowania. Im większy napis, tym więcej ludzi to przeczyta. Dotrę do nich z moim gniewem, żalem, złością. I tu, niestety, bardzo paskudny wychodzi morał, że mury będą coraz częściej traktowane jako forum zakazanego dyskursu.
I karanie sprawców nic tu nie pomoże?
Problem w tym, że niby jakieś symboliczne kary nakłada się na tych ludzi, ale i tak mają poczucie bezkarności, wypisując swoje destrukcyjne zazwyczaj myśli. Ważna jest bowiem surowość kary i nieuchronność, czyli czy mnie złapią, czy mnie nie złapią. Muropsuje wiedzą, że nie zostaną złapani, przeto nie ma co ich straszyć karami. Często pisane przez nich brzydkie wyrazy zapadają w pamięć innym. Proszę się przejść po Rynku i zliczyć,ile pani usłyszy wulgaryzmów.
Ci, którzy piszą na murach, uzyskują też dodatkowy walor - trwałości. Można też przecież wyrażać swoje stanowisko na transparentach, na Collegium Novum wisi: "VII Kongres Językoznawczy", później można zmienić, zwinąć transparent. A napisy na murach są trwałe.
Jaki z tego morał? Gdy mnie szef zdenerwuje w pracy, mogę na murze napisać "głupi redaktor" czy mam się od tego powstrzymać?
Powstrzymać. To nie jest dobry sposób na radzenie sobie ze złością. Napisanie na murze byłoby posunięciem silnie aspołecznym, pomawianiem ludzi bez dawania im szansy obrony. To jak rewolwerowcy niehonorowi, którzy strzelają zza węgła bez ostrzeżenia. Lepiej z szefem sprawę wyjaśnić. Przyjaciółce się wyżalić, popisać sobie w pamiętniczku.