MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Od Lubaszenki do Piskorza, czyli bohema w Spatifie

Magda Huzarska-Szumiec
W Spatifie organizowano także bale, podczas których bawiono się nawet w piwnicy pod restauracją.
W Spatifie organizowano także bale, podczas których bawiono się nawet w piwnicy pod restauracją. fot. archiwum Spatif
Gdyby stół stojący w owianej legendą restauracji Spatif umiał mówić, przypomniałby niejedną historię z dziejów krakowskiej bohemy lat 70., która rozegrała się w lokalu przy placu Szczepańskim w Krakowie. Na pewno byłby świetną kroniką tutejszego życia towarzysko-wódczanego - pisze Magda Huzarska-Szumiec.

Był prosty, drewniany, oparty na czterech nogach. Znajdował się po lewej stronie, tuż przy barze, za którym stawał elegancki pan Władek, poprawiając swój nienaganny strój kelnera i wymownie rozglądając się po sali.

Nikt obcy nie miał prawa przy nim usiąść. A gdy to już zrobił, mógł być pewny, że za chwilę pojawi się ajent lokalu, otyły przedwojenny restaurator Franciszek Skibiński i dyskretnie da przybłędzie do zrozumienia, że ma się przesiąść. No, chyba że klient przypadł mu do gustu, to wtedy tłumaczył mu, dlaczego musi tak być. Najpierw wymownym gestem wskazywał parkującego na placu Szczepańskim, niebieskiego fiata, a później dodawał: "Górę i silnik mam dzięki napiwkom od Bińczyckiego, resztę dzięki Nowickiemu".

Bo to właśnie oni zostawiali w Spatifie najwięcej pieniędzy i to do nich, jak i ich kolegów ze Starego Teatru, należał ów stół. Najczęściej zasiadali przy nim: oprócz Jerzego Bińczyckiego i Jana Nowickiego, Jerzy Trela, Edward Linde-Lubaszenko, Leszek Piskorz, Wiktor Sadecki, ich teatralni koledzy i koleżanki, a często też piękne wielbicielki, które pojawiały się i znikały zgodnie z rytmem życia towarzysko-uczuciowego artystów.

Kwitło zresztą ono na wielu poziomach. Bowiem kiedy w Spatifie artyści postanawiali zorganizować bal, bawiono się zarówno na piętrze znajdującym się nad restauracją jak i w piwnicy, do której schodziło się po wąskich schodkach.

Gdyby ów stół umiał mówić, każda jego drewniana noga, nie wspominając o blacie, mogłaby godzinami snuć historię krakowskiej bohemy lat 70., która tu świętowała swoje sukcesy, zapijała porażki albo po prostu odreagowywała po spektaklach tej rangi co "Dziady" Swinarskiego czy "Zbrodnia i kara" Wajdy. Stołu już niestety nie ma, tak jak Spatifu, którego miejsce zajęło kasyno. Za to są świadkowie tamtych wydarzeń, którzy zostawili przy nim dobrych kilka lat swojego życia.

***
Leszek Piskorz
Myśmy z Jurkiem Bińczyckim mieszkali nad teatrem w dwupokojowym mieszkaniu tuż obok Spatifu. Więc na dół schodziliśmy na śniadanie, obiad i kolację. Ajent, pan Franek, czekał często na nas, bo mieliśmy zwyczaj urządzania nad nim sądu. Pretekstem był na przykład za mały kotlet schabowy. Wtedy zapadał na niego wyrok skazujący, z grzywną w postaci litra wódki i zakąski. On się przed tym nie wzbraniał, bo mimo zniżek, jakie nam dawał, zarabiał na nas mnóstwo.
Myśmy mieli wtedy pieniądze, bo bardzo dużo graliśmy nie tylko na scenie, ale w filmach i w teatrze telewizji. Portier w Spatifie doskonale wiedział, gdzie i kiedy który z nas coś nagrywa i gdzie nas szukać. Ale pewnej nocy to my szukaliśmy Binia, który nam zaginął. Znaleźliśmy go w kuchni obok kotła na zupę. Zasnął sobie tam, bo było mu ciepło.
Zresztą Binio uwielbiał robić dowcipy. Wiedział doskonale, że nienawidzę pietruszki. Kupił więc specjalny talerz, w którym na dnie namalowana była ta zielenina. Zaniósł naczynie do kuchni i kazał podać mi na nim przezroczysty rosół. Kelner go przyniósł, a Binio tylko czekał, kiedy zrobię awanturę o tę nieszczęsną pietruszkę. Oczywiście zorientowałem się od razu o co chodzi, ale nie chciałem mu psuć zabawy i brnąłem w to dalej. Zresztą myśmy tych kelnerów bardzo lubili. Pan Władek, kiedy mieliśmy fantazję, nosił za nami na postój taksówek tacę z wódką. A z pana Franka, który miał zwyczaj zawyżać rachunki, tylko podśmiechiwaliśmy się. Bo kiedy zwracaliśmy mu na to uwagę, on mówił, że na rachunku dopisał tylko dzisiejszą datę.

Edward Linde-Lubaszenko
Do Spatifu wchodziło się przez pasaż. Najpierw była szatnia, a po przejściu paru kroków stawało się w drzwiach i rozpościerał się widok na salę z oknami, wychodzącymi na plac Szczepański. Myśmy siedzieli blisko baru, z wiadomych przyczyn. Sprawiały one, że niektórych odcinków czasowych pobytu w tym lokalu specjalnie nie pamiętam. Podobne zresztą odczucia mam związane z Piwnicą pod Baranami. Doskonale wiem, jak tam się wchodziło, choć do dziś nie ustaliłem, którędy się ją opuszczało.
Wódkę piliśmy czystą, "żytnią" lub "wyborową", wychodząc z założenia, że jej szkodliwość jest wprost proporcjonalna do jej zabarwienia. Kolorowe wódki nie służą przecież wyczynowemu piciu, które wtedy uprawialiśmy. Pamiętam, że kiedyś Jurek Bińczycki przywiózł z Japonii, do której pojechał na pokaz "Nocy i dni", tamtejszą whisky. Jeden z kolegów siedział dość markotny, to zaproponowaliśmy mu, żeby się napił. - Nie mogę, bo idę na kurs prawa jazdy - odparł. - No to tym bardziej powinieneś się napić, żebyś nauczył się jeździć po pijanemu - namawialiśmy go bezskutecznie. Zresztą kiedyś jeden z szefów lokalnego wydziału kultury powiedział: "Za to, co przepijacie, moglibyście sobie kupić samochód". Na co Biniu odparł: "Po co nam auto, skoro my stale pijemy?". Mogliśmy to robić, bo mieliśmy świetną opiekę. Sprawował ją nad nami sierżant Stasiu Jaworek, który miał swoją milicyjną budkę na ul. św. Jana. W Spatifie zjawiał się między godziną 10 a 11, na obchód - jak mówił. Walił wtedy setę, zdejmował czapkę, odpinał pałkę i mówił: "Co się tak gapicie, tu bije serce partii". My mieliśmy na szczęście u niego chody.

Jerzy Fedorowicz
Kiedy kończył się spektakl, zmywaliśmy charakteryzację i szliśmy na dół do Spatifu. Aktorstwo to taki dziwny zawód, związany z tak silnymi emocjami, że po zejściu ze sceny trzeba odreagować. A myśmy na dodatek wszyscy bardzo się przyjaźnili, więc trudno było sobie wyobrazić wieczór bez długich rozmów przy stoliku w Spatifie. A dyskutowało się tam o wszystkim, ale przede wszystkim o sztuce. Zdarzało się na przykład, że przysiadał się Konrad Swinarski i mówił: "Powiedz mi tę kwestię, bo wiem już chyba, co z nią zrobić". Zresztą raz w Spatifie odegraliśmy duże fragmenty "Dziadów". A było to w dniu, kiedy musiano odwołać przedstawienie z powodu choroby jednego z aktorów. Wychodzimy więc z teatru i kierujemy się oczywiście do Spatifu, kiedy podchodzi do nas grupa młodych ludzi. Okazało się, że gdy byli jeszcze w liceum w Szczecinie, zamówili bilety na "Dziady". Dostali je dopiero gdy zdali już maturę i zaczęli studiować. Więc skrzyknęli się, by przyjechać razem na spektakl. Tak nas to wzruszyło, że zaprosiliśmy ich na kolację i razem ze Swinarskim pokazaliśmy im w Spatifie niektóre sceny. Taka kolacja nie była dla nas specjalnym wysiłkiem finansowym, bo myśmy byli wtedy ludźmi sukcesu. Bardzo dużo graliśmy, wyjeżdżaliśmy z teatrem na Zachód, z którego wracaliśmy w niebieskich dżinsach i z niedostępnymi u nas papierosami. Zresztą stwierdzenie "To było cztery dni temu, jak przyjechali chłopcy ze "Starego" i ciepnęli kentami na stół", stało się poniekąd miarą czasu. Wódkę stawiał przeważnie ten, kto miał właśnie pieniądze. Często robił to Biniu, który po "Nocach i dniach" był prawdziwym krezusem. A oszczędzać raczej nie lubił.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska